Horror w Wesołych Bagniskach

Rok 1923, czyli już po wojnie polsko-bolszewickiej. Tytułowe Wesołe Bagnisko to dworek znajdujący się gdzieś na wschodzie Polski, otoczony wielkimi bagnami, gdzie wejść (i wyjść) można za pomocą dużej kładki. Tutaj podczas wizyty Sowietów doszło do tragedii. Pani dworu oraz jej zięć obwiniają o wszystko niejakiego Jerzego Wawickiego. Mężczyzna dostaje zaproszenie do dworu nie wiedząc, że jest to zastawiona pułapka.

To jeden z mniej znanych filmów w dorobku Andrzeja Barańskiego, który znany był z portretowania życia na prowincji. Ale adaptacja powieści Michała Choromańskiego to mieszanka tajemnicy, thrillera oraz groteskowego poczucia humoru. Nie jest też stricte horrorem, choć atmosfera niepokoju oraz mroczna tajemnica potrafi czasem złapać za gardło. Co tak naprawdę stało się we dworze? Jaką rolę miał w tym wszystkim Wawicki? I czy zapach bagien naprawdę wywołuje kiłę?

Reżyser powoli odkrywa całą układankę, pozwalając działać dość ekscentrycznym i pokręconym bohaterom. Od księdza proboszcza lubiącego miód (cudny Roman Kłosowski) oraz jego siostrzeńca, badającego gaz bagienny (solidny Grzegorz Damięcki) przez lubiącego wypić, melancholijnego dziedzica (rozbrajający Krzysztof Kowalewski), demoniczną, twardą teściową (kradnąca cały film Nina Andrycz) po przebywającego na dworze komisarza NKWD (straszno-śmieszny Alosza Awdiejew) oraz bardziej eleganckiego, światowego Wawickiego (świetny Jan Frycz). Wszyscy grają bardzo teatralnie, lecz idealnie pasuje do tej wariackiej, groteskowej konwencji.

Ale „Horror w Wesołych Bagniskach” nie jest stricte horrorem, choć ma wiele elementów tego typu kina. Od plastycznych zdjęć Dariusza Kuca z bardzo szerokimi plenerami i retrospekcjami w kolorze żółci po nerwowo-smyczkową muzykę Henryka Kuźniaka – nastrój działa bardzo. Tylko, że pod tym wszystkim skrywają się losy ludzi nieszczęśliwych, samotnych oraz zbyt pokręconych, by traktować ten film całkiem poważnie. Być może dlatego tak mało się o nim mówi, bo był zbyt zakręcony oraz doprowadzony do granicy przesady. Nie brakuje w nim przewrotek oraz zaskoczeń, zaś ostatecznie rozwiązanie w pełni satysfakcjonuje.

Tytuł nie oddaje w pełni charakteru, bo to bardziej groteskowy thriller ze zbyt barwnymi postaciami, by uznać za konwencjonalny film. Barański niby idzie w znane środowisko, ale w zupełnie innym tonie. Intrygujące, choć zapomniane dzieło.

7/10

Radosław Ostrowski

Zaginiony

To zadziwiające jak wiele filmów robionych za amerykańskie dolary, gdzie – bardziej lub mniej bezpośrednio – dotykają bardzo niewygodnych dla Stanów Zjednoczonych tematów i/lub są aktami oskarżenia wobec ich działań poza krajem są tworzenie przez filmowców spoza USA. O mniejsze lub większe pośrednictwo w obalaniu rządów dla krajów, które później doili w zamian za przymknięcie oczu na rządy dyktatury czy innych radykalnych fanatyków. Taki akt oskarżenia w 1982 roku zrealizował urodzony w Grecji francuski reżyser Costa-Gavras, opierając się na prawdziwej historii.

zaginiony1

„Zaginiony” opowiada historię młodego chłopaka, Charliego Harmona, który działał w kraju gdzieś w Ameryce Południowej (w filmie nie pada nazwa kraju, ale jest to Chile) AD 197x. Chłopak działał pisząc artykuły dla tworzonej przez kumpli lewicowej gazety, mieszkając razem z żoną Beth. Spokojne i w miarę szczęśliwe życie rozsypuje się w momencie przewrotu dokonanego przez wojskowych. Godzina policyjna, zerwana wszelka komunikacja, zablokowane drogi – każde wyjście na ulicę może skończyć się śmiertelnym strzałem. Któregoś dnia, mężczyzna znika bez śladu, a kobieta – nie bez problemów – trafia do domu, gdzie zastaje totalny chaos. Mimo próśb i pomocy urzędników ambasady, wszelkie próby znalezienia śladu mężczyzny prowadzą donikąd. W końcu ojciec zaginionego, bogobojny biznesmen Ed, decyduje się wziąć sprawy w swoje ręce. Przyjeżdża do kraju i razem z synową próbuje odnaleźć chłopaka, ale łatwo nie będzie.

zaginiony2

Reżyser już na samym początku nie cacka się i pokazuje kraj jako miejsce nie należące do bezpiecznych. Wszędzie słychać świszczące kule, widać wojskowe pojazdy na ulicy i każdego można zatrzymać, aresztować i przetrzymać. Gavras, także mający lewicowe poglądy, coraz bardziej podkreśla beznadzieję sytuacji Harmonów. Urzędnicy ambasady wydają się bezużyteczni, kolejni świadkowie początkowo przedstawiają sprzeczne informacje, a każdy trop prowadzi donikąd. Z czasem zaczynają dochodzi do bardzo przerażających i trudnych faktów. Zwłaszcza dla ojca, który jest takim wzorcowym obywatelem, nie mającym żadnego powodu ufać komukolwiek z osób reprezentujących rząd. W przeciwieństwie do Beth, będącej wręcz wrogo nastawionej do tej elity.

zaginiony3

I to zderzenie tych dwóch światopoglądów było dla mnie najmocniejszym punktem „Zaginionego”, co też wynikało z rewelacyjnie dobranych aktorów, czyli Jacka Lemmona oraz Sissy Spacek. Obje wobec siebie są początkowo nieufni, jakby wzięci z dwóch planet obcy ludzie. Niby rodzina, a tak naprawdę obcy ludzie, mieszanka siły i słabości. Z każdą kolejną chwilą te mury zaczynają się zakopywać i buduje się silna więź („Jesteś najbardziej odważną osobą jaką poznałem w życiu. Mówię szczerze”), przez co oboje zaczynają dostrzegać to samo i tak samo.

zaginiony4

To jednak jeden z bardziej depresyjnych filmów, pokazujący bezwzględność władzy junty oraz bezsilność jednostki wobec systemu. Zwłaszcza skupiającego wobec siebie ludzi silnych, wpływowych i dający w zasadzie bezkarność ludzi władzy, a prawa obywatelskie zostają zabrane. Bo nie są one wyryte na kamieniu. I przed tym ostatnim trzeba uważać.

8/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Bez skrupułów Toma Clancy’ego

Fanom thrillerów nazwisko Toma Clancy’ego nie wymaga przedstawienia. Zmarły w 2013 roku pisarz specjalizował się w technothrillerach, gdzie skupiał się na napiętej sytuacji geopolitycznej, technologicznych wynalazkach, intrygach na szczycie władzy oraz próbujących ich powstrzymać agentach CIA lub wojskowych. To Clancy stworzył postać Jacka Ryana, a także wojskowego Johna Clarka, tworząc o nim osobną serię rozpoczynającą się powieścią „Bez skrupułów”.

Plany adaptacji tej książki zaczęły się na początku lat 90., kiedy Clarka miał zagrać Keanu Reeves. Ostatecznie jednak wszystko zaczęło się krystalizować w 2018 roku, gdy obsadzono w tej roli… Michaela B. Jordana, zaś za kamerą stanął włoski reżyser Stefano Sollima. Z kolei historia została uwspółcześniona i zaczyna się od odbicia agenta CIA z rąk Syryjczyków w Aleppo. Dopiero na miejscu John Kelly razem z dowódczynią, komandor Karen Green odkrywają, że miejsce przetrzymywania to tak naprawdę magazyn wojskowy… Rosjan. Trzy miesiące po akcji zaczynają ginąc jej uczestnicy, ale zamiast Kelly’ego zostaje zabita ciężarna żona. Dla mężczyzny pozostaje już tylko jedno – zemsta.

Na papierze brzmi to bardzo interesująco, prawda? Zemsta, grubszy spisek, nieczyste zagrywki osób gotowych podpalić świat dla własnych korzyści, wywiad, wojsko. Niby akcja dzieje się w wielu częściach świata, a wygląda to jakoś strasznie tanio. Sama akcja ogranicza się do bijatyk (świetna walka Kelly’ego w celi więziennej) oraz strzelanin, którym zwyczajnie brakuje kopa czy adrenaliny. Wiem, że u Clancy’ego akcja była tylko dodatkiem do trzymającej w napięciu opowieści. Problem w tym, że historia jest bardzo przewidywalna, napięcie siada w połowie i już nie wraca, a samo wykonanie jest w najlepszym wypadku poprawne. Brakuje w tym wszystkim ognia oraz serca.

Jedyną w pełni działającą rzeczą jest Michael B. Jordan jako Kelly, który później staje się Clarkiem.  Wygląda groźnie, ma tonę charyzmy i bardzo przekonująco wypada jako bezwzględnie dążący do celu mściciel. Taki o wiele lepszy i wyrazistszy Liam Neeson, potrafiący w samotności pokazać swój ból i stratę. Ale tylko wtedy, gdy nikt nie patrzy. Reszta obsady nie dorównuje mu poziomem – najbliżej jest Jodie Turner-Smith jako komandor Karen Greer, czyli dowódca Kelly’ego. Jedyna osoba, przed którą czuje respekt i tworzy silną więź. Ale Guy Pierce jako sekretarz stanu stanowi przykład człowieka-spojlera, wokół którego główny twist jest aż nadto widoczny.

Wielka szkoda, że „Bez skrupułów” to takie rozczarowanie. Po takim reżyserze jak Sollima oraz takim scenarzyście jak Taylor Sheridan należało oczekiwać dużo więcej. Niby finał sugeruje ciąg dalszy, ale po chłodnym odbiorze nie liczyłbym na to.

5/10

Radosław Ostrowski

Zombie express 2: Półwysep

Pierwszy „Zombie express” był bardzo świeżym spojrzeniem na filmy o zombie prosto z Korei Południowej. Epidemia i ucieczka pokazywała, że większymi potworami od żywych trupów byli ludzie walczący o przetrwanie. Ta mieszanka dramatu z horrorem potrafiła poruszyć i trzymała w napięciu bardziej niż większość filmów tego gatunku, co było zasługą reżysera Sang-ho Yeona. Tym bardziej byłem zaskoczony, że postanowiono zrealizować sequel. Historia wydawała się być zamknięta, więc nie widziałem żadnego sensu.

zombie express2-1

Od czterech lat Koreę Południową opanowała epidemia zombie. By uniknąć rozpowszechniania zarazy, cały półwysep został odizolowany od całego świata. Nie pojawia się żadna pomoc, żadne statki nie przypływają i nie przyjmują cywilów. Jednym z niewielu uciekinierów jest były wojskowy Jung-seok, który razem ze szwagrem przebywają w Hongkongu. Obaj czekają na azyl i są traktowani nieufnie wobec mieszkańców. Dostają jednak szansę na poprawę swego statusu społecznego, ale jest pewien warunek: muszą dotrzeć na półwysep, zabrać ciężarówkę z forsą (20 milionów dolarów), wrócić do portu. W trzy dni. Brzmi jak prosty plan? Tylko brzmi.

zombie express2-2

Druga część z podtytułem „Półwysep” idzie w zupełnie innym kierunku niż oryginał. Zamiast horroru kino akcji z kupą kasy w tle, klimatem bardziej przypominającym „Ucieczkę z Nowego Jorku”. Mamy opustoszałą okolicę, pełną zombie. Może nocą słabo widzą, ale i tak są bardzo groźne. Do tego jeszcze w tej układance mamy matkę z dwójką bardzo zaradnych córek oraz nawiedzonym ojcem, a także coraz bardziej zwyrodniali wojskowi. Mieli chronić cywili, sami jednak zmienili się w ogarniętych szaleństwem egoistów, z których najbardziej wybija się nieobliczalny sierżant oraz oderwany od rzeczywistości dowódca.

zombie express2-3

Na papierze ten konflikt i wyścig o pieniądze brzmi jak coś trzymającego w napięciu, mogącego zaangażować czy chwytać za gardło. Problem w tym, że dla mnie ten sequel jest zbyt efekciarski, za bardzo skupiony na akcji i paroma przegięciami. Bo jak wyjaśnić sytuację, gdy niepełnoletnia córka zasuwa samochodem niczym kierowca rajdowy? Dużo jest, niestety, przewidywalnych zbiegów okoliczności, zaś finał jest tak heroiczny, patetyczny i hollywoodzki, iż byłem pewny, że film produkowali Amerykanie. Kompletnie mnie nie obchodził główny bohater, czyli były wojskowy po stracie żony i dziecka. Takich historii znałem wiele, a reżyser nie interesuje się odświeżeniem ogranych klisz. Same sceny akcji są zrobione świetnie, choć głównie dzieją się w nocy – od pościgów i strzelanin po ucieczkę przed zombiakami.

Ktoś tą koreańską potrawę, będącą pomieszaniem z poplątaniem, próbował przerobić na hamburgera, by łatwiej sprzedać zachodniemu podniebieniu. „Półwysep” kompletnie zmienia ton, zmieniając trzymający w napięciu horror, idzie ku kinu akcji, tracąc wiele ze swojego charakteru. Jedno z większych rozczarowań tego roku.

6/10

Radosław Ostrowski

Ci, którzy życzą mi śmierci

Dawno nie zdarzyło mi się obejrzeć filmu tak durnego i głupiego, że w trakcie seansu nie wierzyłem, w co widzę. Tak się stało z nowym filmem Taylora Sheridana – aktora oraz scenarzysty, odpowiedzialnego za fabuły do „Sicario” oraz „Aż do piekła”. Sheridan drugi raz postanowił spróbować swoich sił jako reżyser i… spadł z wielkim hukiem. Ale po kolei.

pragna smierci1

Fabuła skupia się na Hannie – strażaczce, naznaczonej pewną akcją, która poszła kompletnie nie tak i zachowuje się jak wariatka. Nie mogąc w pełni wrócić do fachu, zostaje przydzielona do wieży w środku lasu. By obserwować i przekazywać informację o pożarach. W tym samym czasie do miasteczka dociera księgowy, który przekazał ważne dane prokuratorowi, razem z synem. Problem w tym, że prokurator został zabity, a śladem dwójki bohaterów wyrusza para morderców.

pragna smierci2

Możecie się domyślić, co będzie się działo po drodze: mężczyzna zostaje zabity, chłopakowi udaje się uciec, trafia do Hanny, zaś para morderców sieje śmierć i spustoszenie. Przy okazji doprowadzają do pożaru, by odwrócić uwagę od poszukiwań. Takiego natężenia klisz nie widziałem od dawna, zaś para cyngli (duet Aiden Gillen/Nicholas Hoult) to po prostu banda idiotów, działająca niekonsekwentnie. Zabicie matki z niemowlakiem to pryszcz, ale załatwienie ciężarnej kobiety (żony zastępcy szeryfa) jest niewykonalnym zadaniem. Do tego dają się jej podejść, zostawiając nieogarnięty bajzel. Nie byłbym w stanie zatrudnić takich niekompetentnych idiotów. Głupich scen w rodzaju nagle przerwanej burzy czy ucieczki przed piorunami jest jeszcze więcej.

pragna smierci3

Sheridan gubi całą akcję, choćby z powodu kretyńskiego punktu wyjścia. Czemu nasz księgowy przekazuje ważne informacje na kartce i daje swojemu synowi, by ten przekazał je mediom? Nie mógł ich wysłać mailem, zamiast bawić się w takie udziwnienie? Inaczej nie mielibyśmy całej historii. Nawet Angelina Jolie w roli głównej wydaje się zbyt dobrze wyglądać do tej roli, czego nie dało się zakryć szorstką charakteryzacją czy podniszczonymi ubraniami. O ogniu w scenach pożarów (bardzo dobrze sfotografowanych), gdzie ewidentnie jest zrobiony komputerowo, nie chce mi się mówić.

pragna smierci4

„Ci, którzy życzą mi śmierci” to przykład filmu, który ma być w założeniu thrillerem, jednak po kilkunastu minutach napięcie siada, a zainteresowanie wyparowuje niczym ziemia po spaleniu. Ewidentnie coś poszło nie tak, zaś forma Sheridana jest bardzo chwiejna. Trudno przewidzieć jak dalej potoczy się kariera tego zdolnego scenarzysty.

4/10

Radosław Ostrowski

Małe rzeczy

Żaden inny film nie miał wpływu na thriller/kryminał bardziej niż „Siedem”. Seryjny morderca z niejasnymi motywami, makabrycznymi zbrodniami oraz detektywi, dla których rozwiązanie sprawy staje się wręcz obsesją. Wszystko w estetyce kina noir, zaś sprawca wydaje się być o krok przed wszystkimi. Niewiele brakowałoby, a mógł powstać wcześniej film, który obecnie jest uznawany za inspirowany klasykiem Davida Finchera. Niestety, film według scenariusza John Lee Hancocka (także reżyser) powstał dopiero po niecałych 30 latach od napisania. Co z tego wyszło?

Akcja jest osadzona w Los Angeles roku 1990, gdzie miasto terroryzuje seryjny morderca. Zabija młode kobiety, szlachtując je nożem, zaś policja jest bezsilna. Sprawę dostaje młody i ambitny policjant  Jim Baxter. W sprawie, niejako przypadkowo pakuje się zastępca szeryfa z hrabstwa Kern, John Deacon. Mężczyzna przyjechał do miasta, by odebrać dowód w innej sprawie. Okazuje się, że Deacon prowadził podobną sprawę wiele lat wcześniej.

male rzeczy1

Innymi słowy, mamy tak naprawdę jedną dużą sprawę, dwie retrospekcje oraz bardzo powolnie prowadzoną narrację. No i jeszcze lata 90., czyli czasy bez szeroko dostępnej technologii, budek telefonicznych oraz bardziej analogowego dochodzenia do prawdy. Miało to pomóc w budowaniu mrocznego klimatu i to nawet działa. Ale szkoda, że zostało to sfilmowane cyfrową kamerą, przez co nie widać tej faktury (choć same zdjęcia są solidne). Mamy tu wiele znajomych klisz od relacji młody idealista/cyniczny weteran, niejednoznaczny podejrzany, zabawa w kotka i myszkę oraz tajemnica. Niby klocki zaczynają się układać, a parę scen ma potencjalny ładunek emocjonalny (przesłuchanie na komisariacie czy śledzenie na autostradzie).

male rzeczy2

Niestety, całość kładzie reżyseria Hancocka oraz chaotyczna narracja. Przeskoki do przeszłości Deacona wydają się przypadkowo umieszczone, napięcia w zasadzie brak i schematy są aż za bardzo znajome. Nawet próba rozwiązania, czy podejrzany naprawdę jest tym, kogo szukamy rozczarowały mnie. Wszystkim tym kluczowym momentom brakowało emocjonalnego ciężaru. Jakby przeoczono istotne detale, tytułowe małe rzeczy, od których tak wiele zależy. A sam film wydaje się za krótki, mimo 2-godzinnego czasu trwania.

male rzeczy3

Nawet aktorstwo jest tutaj nierówne, zaś każdy z odtwórców głównych ról gra jakby w innym filmie. Najbardziej zaskakuje Jared Leto jako podejrzany Sparma. Wydaje się bardzo spokojny i opanowany, bez szarżowania, samym spojrzeniem budzi strach. Ewidentnie facet ma fioła na punkcie zbrodni i lubi być w centrum uwagi, ale czy jest mordercą? Zbyt manieryczny (i niestety, najsłabszy) jest Rami Malek w roli detektywa Baxtera, który zwyczajnie irytuje swoimi grymasami oraz barwą głosu. Dla mnie to jest rola źle obsadzona, pozbawiona charakteru. Z kolei Denzel jest Denzelem i nawet nie mając nic do roboty buduje wyrazistą postać. Nie inaczej jest tutaj ogrywając postać cynicznego, prześladowanego przez demony przeszłości glinę.

Dziwne to kino jest, gdzie niby wszystko jest na miejscu, lecz przyglądając się bliżej brakuje jakiegoś kluczowego elementu. „Małe rzeczy” nie zostaną mrocznych thrillerów w rodzaju „Siedem”, stojąc w cieniu filmu Davida Finchera. Jak można zmarnować taką obsadę i intrygę?

6/10

Radosław Ostrowski

Gry wojenne

Dzisiaj reżyser John Badham pracuje przy produkcjach telewizyjnych. Ale w latach 80. był bardzo rozchwytywanym filmowcem, realizującym hit za hitem. Tylko, że o niewiele z nich się pamięta. Na pewno taką produkcją była przełomowa „Gorączka sobotniej nocy” z 1977 roku (o niej innym razem) oraz powstałe sześć lat później „Gry wojenne”.

gry wojenne2

Zaczyna się niby spokojnie, gdzie dochodzi do zmiany warty w jakimś punkcie wojskowym. I pojawia się alarm o zagrożeniu atakiem nuklearnym. Trzeba przekręcić klucze i odpalić pociski, ale jeden z oficerów waha się. Czas ucieka i ostatecznie nie decyduje się na przekręcenie klucza. Później okazuje się, że to był tylko test, zaliczony jedynie przez 22% oficerów. Dlatego dochodzi do wyłączenia ludzi z łańcucha decyzyjnego, całkowicie zdając się na komputer zwany WOPR-em. Wszystko pewnie działałoby w porządku, gdyby nie pewien chłopak. David to licealista, mający kompletną fiksację na punkcie gier komputerowych. Chcąc zdobyć dostęp do nowych gier, włamuje się do komputera… WOPR. Myśląc, że znalazł gry, odpala „Globalną wojnę termonuklearną”. I to doprowadza, że wojskowi są przekonani o planowanym ataku Sowietów na USA. Oj, niedobrze.

gry wojenne1

Najbardziej zadziwiające jest to, że – mimo osadzenia akcji w czasach współczesnych twórcom – koncepcja wydaje się niebezpiecznie aktualna. Możliwość włamania do komputera, zbytnia ufność technologii oraz zderzenie mentalności wojskowej z naukową – mieszanka ta może doprowadzić do zagłady. Reżyser z jednej strony serwuje prostą opowieść o (przyspieszonym) dojrzewaniu do odpowiedzialności, gdzie nastolatkowie (tutaj akurat uzdolniony haker) w zasadzie robią, co chcą. I to właśnie nasza dwójka bohaterów (David i jego koleżanka Jenny) podejmuje najrozsądniejsze decyzje.

gry wojenne3

Z drugiej jednak jest to thriller, gdzie jest wojsko, technologia w postaci dużego komputera oraz potencjalny koniec świata w tle. Jak przekonać osoby decyzyjne do zachowania rozsądku? Czy można nauczyć komputer odpuszczenia walki i pokazanie jej bezsensu? Czy należy tylko i wyłącznie opierać się na obrazkach komputera? Niby jest to rozrywkowy film, a pytania zadaje bardzo poważne. I nie wywołuje to żadnego zgrzytu, co nie jest takie proste do osiągnięcia.

Czuć ducha epoki i dzisiaj niektóre „włamania” mogą wydawać się zabawne niż poważne. Ale nie umniejsza to „Grom wojennym”. Film nadal trzyma w napięciu, jest świetnie zagrany i potrafi zmusić do myślenia. Więcej niż tylko zgrabne kino rozrywkowe z lat 80.

7,5/10

Radosław Ostrowski

W obronie syna

Apple Tv+ w Polsce nie jest – na razie – jakoś strasznie popularną platformą streamingową. Być może wynika to z młodego jej wieku (premierę miała 1 listopada 2019) i/lub niezbyt szerokiej kampanii marketingowej. Nie oznacza to jednak, że nie ma tam niczego wartego uwagi. Czy to wykupione przez nią filmy jak „Greyhound” i „WolfWalkers”, czy już powoli przebijające się seriale. Tyle w kwestii platformy, więc skupmy się na tytule.

Akcja mini-serialu stworzonego przez scenarzystę Marka Bombacka (nowa trylogia Planety Małp) oraz reżysera Mortena Tylduma („Gra tajemnic”, „Kumple”, „Odpowiednik”) toczy się na przedmieściach Bostonu. Tutaj mieszka asystent prokuratora generalnego Andrew Barber razem z żoną i 14-letnim synem, Jacobem. Można powiedzieć, że życie traktuje ich łagodnie. Wszystko jednak powoli zaczyna rozsypywać, kiedy w pobliskim lesie zostaje znalezione ciało 14-letniego chłopca. Kolejne dowody wskazują na to, że za zbrodnię może odpowiadać Jacob. Barber zostaje odsunięty od sprawy, lecz nie powstrzymuje go to przed szukaniem sprawcy na własną rękę.

Całą tę historię poznajemy, kiedy mężczyzna staje przed wielką ławą przysięgłych. Dlaczego? Na odpowiedź trzeba czekać do ostatniego odcinka, ale po drodze wydarzy się bardzo dużo. Jeśli jednak spodziewacie się historii, skupionej na dochodzeniu, przesłuchiwaniu świadków i odkrywaniu kolejnych dowodów – to nie jest ten adres. Tyldum z Bombackiem skupiają się na rodzinie oraz tego, jak próbuje sobie radzić z oskarżeniami. To jak oboje z rodziców inaczej zaczynają patrzeć na swoje dziecko. Ojciec (wyciszony i zaskakujący Chris Evans) jest w stanie zrobić dla niego wiele, niemal bezkrytycznie broni go. Z kolei matka (bardzo wyrazista Michelle Dockery) od początku ma wątpliwości i zaczyna sobie przypominać pewne wydarzenia. A sam Jacob (rewelacyjny Jaeden Martell) nie jest chłopakiem, budzącym sympatię – sprawia wrażenie obojętnego, troszkę wywyższającego się i nieodpowiedzialnego (wchodzenie online, choć nie powinien). Ale czy to oznacza, że zabił? Oto jest pytanie.

Twórcy zgrabnie balansują między obyczajowym dramatem, thrillerem i dramatem sądowym. Zacząłem poznawać kolejne tajemnice (zwłaszcza z przeszłości Andy’ego) oraz reakcje na kolejne informacje jak podczas sceny procesu w odcinku przedostatnim. Swoje robią też social media, dzięki którym łatwiej jest rzucać plotki i oskarżać. Ale jest też tu poruszona jedna kwestia – czy skłonność do przemocy i zabijania może być dziedziczona? Jest ten wątek na pewno lepiej poruszony niż w „Historii przemocy” Cronenberga, a wszystko dzięki postaci granej przez J.K. Simmonsa. Nie mogę więcej zdradzić, bo im więcej powiem, tym mniej frajdy będzie z oglądania. I wszystko byłoby cacy, gdyby nie ostatni odcinek. Wyjaśnienie jednej wolty nie dało mi wiele satysfakcji, ale to co później już tak. A że nie poznajemy odpowiedzi na najbardziej nurtujące pytanie – wielu może to irytować, ale prawda jest taka, że… nie o to tu chodzi. Tylko o radzenie sobie z cieniem wątpliwości, że nigdy nie będziemy znali odpowiedzi na nurtujące pytania.

W zasadzie trudno się do czegoś przyczepić – może poza bardzo spokojnym tempem i zbytnim skupieniem na wątku obyczajowym. Ale takie było założenie i udało się je osiągnąć. A czy Jacob był mordercą czy nie i czy warto było go chronić? Ostatnia scena może dać pewną odpowiedź, lecz nie musi.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Homecoming – seria 2

UWAGA!
Recenzja zawiera spojlery, więc czytasz na własną odpowiedzialność.

Pamiętacie produkcję Amazona zrobioną przez Sama Esmaila? „Homecoming” opowiadało o tajemniczym projekcie korporacji Geist, zajmującym się leczeniem żołnierzy z PTSD. Przynajmniej tak to na początku wyglądało, a z kolejnymi odcinkami odkrywaliśmy kolejne tajemnice przedsięwzięcia. Wydawałoby się, że ta historia jest zakończona. Jednak nie, ale drugi sezon powstał bez udziału Esmaila oraz grającej główną rolę Julii Roberts. I to czuć w realizacji, niemniej kontynuacja jest udana. Ale po kolei.

homecoming2-1

Akcja jest powiązana z wydarzeniami pierwszej serii, zakończeniem się podjęciem dochodzenia wobec Geist. Wszystko jednak zaczyna się bardzo tajemniczo – jesteśmy w środku jakiegoś jeziora na łódce. W środku jest młoda, czarnoskóra kobieta. Budzi ją dźwięk telefonu, ale za nic nie może sobie przypomnieć jakim cudem tu trafiła. Na brzegu widzi jakiegoś mężczyznę, lecz ten ucieka. Kobieta próbuje ustalić kim była i czym się zajmowała, a trop prowadzi do kierującej Geist pani Temple.

homecoming2-2

Przez siedem półgodzinnych odcinków reżyser Kyle Patrick Alvarez też próbuje poprowadzić przez tajemnicę wokół kobiety granej przez Janelle Monae. A wszystko prowadzi do korporacji oraz stosowaniu doku z jagód. Niby nic niezwykłego, ale specyfik powodował utratę pamięci, dzięki czemu żołnierzy można było znowu wysyłać na front. Jednak prowadzone dochodzenie przez Departament Obrony wywołuje popłoch, a szef firmy Leonard Geist (trzymający poziom Chris Cooper) nie tylko zwalnia osoby odpowiedzialne za projekt, lecz także chce pozbyć się owoców. Pojawia się komplikacja w postaci walczącej o władzę w firmie Amandą Temple i mocno zainteresowanej substancją reprezentantką Pentagonu (mocna Joan Cusack). Do tego wraca Walter Cruz (świetny Stephen James), który próbuje sobie przypomnieć leczenie i nawiedzają go niejasne przebitki. Czy naprawdę miał operację mózgu, skoro na głowie nie ma blizn? Próba dojścia do prawdy nie będzie prosta.

homecoming2-3

Twórcy mieszają te wątki ze sobą, ale nie ma to aż takiej mocy jak w pierwszej serii. Tam były nie tylko dwie przeplatające się linie czasowe, lecz także każda z tych ram miała inny format obrazu. Nadal są obecne zabawy pracą kamery (długie ujęcia, kadry z góry, spowolnienia), a nawet podzielony ekran niczym z kina Brian De Palmy. Nie oznacza to jednak, że historia nie wciąga, wręcz przeciwnie. Klimat paranoi godnej thrillerów w rodzaju „Syndykatu zbrodni” udaje się zachować, zaś intryga prowadzona jest pewnie. Zwłaszcza kiedy pojawiają się odcinki pełne retrospekcji i pokazują wszystko, co związane z Jackie/Alex.

homecoming2-4

W tych momentach Monae pokazuje, że ścieżka aktorska nie była kaprysem piosenkarki. Bardzo dobrze odnajduje zarówno jako zagubiona i nie do końca ufna, jak w momentach pokazana swojej siły, wyrachowania oraz sprytu. Więcej do pokazania ma Hong Chau, w poprzedniej serii będąca w zasadzie epizodem. Tutaj szybko zmienia się z bardzo nieśmiałej recepcjonistki w bezwzględną kobietę interesu, co dobitnie pokazuje scena rozmowy z dawnymi kolegami w sprawie zorganizowania imprezy. Tutaj każda postać, nawet epizodyczna ma szansę wykazać się. Wraca też Bobby Cannavalle na kilka scen, co zawsze jest dla mnie przyjemnością.

homecoming2-5

Zakończenie wydaje się zamykać całą historię i w satysfakcjonujący sposób zamknąć wątek Alex oraz korporacji Geist. Może nie dorównuje poziomem poprzedniej serii – wszak wejście w buty Sama Esmaila to zadanie karkołomne – jednak nie jest rozczarowaniem. Podchodzi do wątków poprzednika z innej perspektywy, mieszając wątek korporacyjny i tajemnicy. Czy będzie kontynuacja, trudno powiedzieć, niemniej warto sprawdzić.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Prime Time

Sylwester roku 2000 to jedna z tych rzeczy, które pamiętam. Był to czas z jednej strony pewnej względnej stabilizacji po ustrojowej transformacji. Ale też było wiele obaw z nowym tysiącleciem: głównie z powodu wirusa mającego doprowadzić komputery do fiksacji. Nie o tym opowiada jednak reżyserski debiut Jakuba Piątka. Choć akcja toczy się w sylwestrowy wieczór, osadzona jest w budynku telewizji. Tam pojawia się młody chłopak z bronią w ręku, który bierze ochroniarza jako zakładnika. Następnie wbija do programu na żywo, gdzie prezenterka zostaje kolejną zakładniczką. Chłopak – imię Sebastian – chce jednego: wejść na wizję.

Kim on jest? Dlaczego to robi? Co chce powiedzieć? Czy zabije zakładników? A może zostanie zastrzelony? Do akcji wkraczają antyterroryści z dowódcą, dwoje negocjatorów oraz realizatorka telewizyjna. Mocno ograniczona przestrzeń, tykający czas i młody chłopak ze spluwą plus dwoje zakładników. To niebezpieczne równanie, gdzie jest co najmniej jedna niewiadoma. Ale czy aby na pewno? Reżyser zaczyna mocnym uderzeniem i nie cacka się. Na dzień dobry dochodzi do porwania, potem wkracza policja i zaczynają się schody. Dlaczego? Bo nasi policjanci troszkę zachowują się jakby pierwszy raz mieli do czynienia z taką sytuacją. Może to wynikać z faktu, że większość stróży prawa pilnuje imprez zorganizowanych tego dnia i mieli do dyspozycji tylko tą grupę ludzi.

I muszę przyznać, że przez sporą część filmu to działa. Potrafi trzymać w napięciu, co wynika także z błędów policji (przypadkowe zapalenie światła w reżyserce, demaskujące ich liczbę). Jednak w pewnym momencie ten suspens zaczyna siadać, a oczekiwanie na jakiekolwiek działanie nuży. Ale są pewne momenty potrafiące przebudzić jak rozmowa z ojcem czy przygotowania do wystąpienia. Piątek potrafi rzucić troszkę światła na Sebastiana (świetny Bartosz Bielenia), jednak jego motywacja nie zostaje podana wprost. Dla wielu może być to gigantyczna wada, bo przecież o to powinno chodzić w tej zabawie. Są pewne poszlaki, zaś pojawiające się fragmenty programów telewizyjnych (nie tylko fragmenty Sylwestrów, ale też rozmowy z młodymi ludźmi, manifestacje) mogą by kolejnym tropem. Pomagają one też w zbudowaniu nastroju końca wieku, bez wchodzenia w publicystyczne tony.

I jak to jest zagrane – każda z drugoplanowych postaci ma swoje pięć minut, wykorzystując je w pełni. Jeśli miałbym wskazać najbardziej zapadające role, wymieniłbym co najmniej trzy. Po pierwsze, prezenterka Mira w wykonaniu Magdaleny Popławskiej. Mam słabość do tej aktorki i ta rola to potwierdza, pokazując szerokie spektrum emocji: od opanowania do gniewu oraz powoli puszczających nerwów. Drugim cudem jest zawsze trzymający fason Dobromir Dymecki jako dowódca antyterrorystów, próbujący jak najszybciej rozwiązać problem. Trzecia to realizatorka Laura od Małgorzaty Hajewskiej-Krzysztofik – pozornie tylko tło, jednak nie dajcie się zwieść.

Debiut Piątka został wykupiony przez Netflixa i warto sprawdzić. Bardzo solidna produkcja, potwierdzająca, iż kino gatunkowe w naszym podwórku może być interesujące. Co jeszcze pokaże pan Piątek? Czekam z niecierpliwością.

7/10

Radosław Ostrowski