Marcel Muszelka w różowych bucikach

Takiej mieszanki bardzo dawno nie widziałem, czyli animację poklatkową z dokumentem i żywymi ludźmi oraz przestrzeni. Czyli kompletnie nietypowy miks, przygotowany przez znane z oryginalności, kreatywności i szalonych pomysłów studio A24. A dokładniej reżysera Deana Fleischer-Campa, który obecnie znany jest z aktorskiej wersji „Lilo i Stitcha”.

Tytułowy Marcel to drobna muszelka, która nie rzuca się w oczy i znajduje się w dużym domku. Kiedyś mieszkał razem z całą ogromną rodziną oraz społecznością. Jednak wskutek awantury właścicieli domostwa i schowania się w szufladzie, muszelki zniknęły. Marcel pozostał tylko ze swoją babcią Connie, próbując zdobyć jedzenie oraz normalnie funkcjonować. Wtedy w ich życiu pojawia się Dean, reżyser tymczasowo zamieszkujący ich dom i decyduje się zrobić o nich film dokumentalny. Jednocześnie podsyła część materiałów do swojego kanału YouTube. Efekt tego przechodzi najśmielsze oczekiwania, zaś Marcel chce wykorzystać swoją popularność do odnalezienia reszty swoich pobratymców.

Aż nie chce mi się wierzyć, jak udaje się „Marcelowi Muszelce” wyglądać tak naturalistycznie. Sama animacja wydaje się prosta, ale bardzo płynna. Wygląd Muszelek jest bardzo kreatywny (z dużym okiem), w rękach innego studia mogłoby być sprzedawaną zabawką czy maskotką. Jednak najbardziej imponuje mi tutaj połączenie animacji poklatkowej z naturalnym otoczeniem: domem, zbudowaną „sceną”, ogrodem, łazienką. Granica między animacją a „żywym” filmem praktycznie się zaciera, wszystko tworzone jest w dokumentalnym stylu, z dużymi ilościami statycznych ujęć, paroma kadrami „z ręki” oraz stonowaną muzyką elektroniczną w tle. Ale sama historia jest pozornie prosta, pozwalając sobie na różne tematy: samotność, bliskość, rozstanie, lęk przed utratą, niespodziewana sława w Internecie. Dialogi brzmią naturalnie, bez popadania w pretensjonalność czy wywołująca zgrzyt, zaś rozmowy Marcela z Deanem czy z babcią to drobne perełki.

Ale to jeszcze bardziej działa dzięki fantastycznym dwóm rolom głosowym. Marcel mówi głosem Jenny Slate (byłej żony reżysera, która jest także producentką i współscenarzystką), która jest tutaj nie do rozpoznania. Samym głosem potrafi oczarować swoim urokiem, pewną zaradnością oraz nieśmiałością. Dla mnie jednak prawdziwym sercem jest Isabella Rossellini jako babcia Connie. Absolutnie przeurocza, pełna ciepła, stanowi silne wsparcie dla Marcela. Nawet w momentach, gdy jest „schorowana”, ma w sobie sporo siły.

Po tym filmie nie dziwię się, że reżyser Dean Fleischer-Camp zrobił swoje wrażenie na Disneyu. „Marcel Muszelka” jest imponującym połączeniem animacji poklatkowej z dokumentem (a będąc precyzyjnym mockumentem), pięknie sfotografowanych, a jednocześnie zaskakująco poruszający, ciepły i mądry. Kolejny dowód na kreatywność animacji poklatkowej.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Niesamowite przygody skarpetek

Zastanawialiście się czasem, dlaczego macie tylko jedną skarpetkę z dwóch par? Czyżby pralka się uparła i postanowiła ją zjeść? Odpowiedź wcale nie wydaje się taka oczywista, co pokazuje nowa polsko-portugalska animacja „Niesamowite przygody skarpetek”. Niby film, ale tak… nie do końca.

Dlaczego? Ponieważ jest to pokazywany na dużym ekranie serial składający się z 6 odcinków po około 10 minut. Historie nie są ze sobą w żaden sposób powiązanie, tworzy je inny reżyser. Każda skarpetka przeżywa własną przygodę, wychodząc z kosza z praniem i trafiając na zewnątrz. Jak? Przez dziurę znajdującą się za pralką. Ale za każdym razem ta dziura prowadzi w zupełnie inne miejsca, jakby układ tuneli pod nią za każdym razem zmienia swój układ.

Całość jest oparta na powieści Justyny Bednarek, która także odpowiada za scenariusz. Dzieło jest bardzo popularne i nawet trafiło do listy lektur szkolnych. Do tego twórcy filmowi zatrudnili ilustratora powieści, Daniela de Latoura, jako szefa ekipy animatorów. Ta prosta kreska może wydawać się dość archaiczna, bo ręcznie rysowana, niemal żywcem wzięta z książek. Niemniej może się podobać i ma w sobie coś z dziecięcych rysunków. Historyjki są proste, ale jednocześnie bardzo pokręcone: raz skarpetka trafia do czasów prehistorycznych, innym razem skarpeta szuka wiosny, by się w końcu pojawiła, znajduje się w jakimś arabskim kraju, próbując rozśmieszyć córkę sułtana czy pomaga… duchowi w nawiedzonym hotelu. Same pomysły narracyjne są kreatywne, dialogi mają odrobinkę humoru, zaś w tle gra absolutnie świetna muzyka Andrzeja Krauze. Z kolei polskie głosy wypadają nieźle, nie są to rozpoznawalne postaci sceny dubbingowej, jednak nie jest to problem. Nikt nie wypada słabo i nie wybija z seansu.

Problem jednak dla mnie był jeden: „Niesamowite przygody skarpetek” są skierowane dla najmłodszego widza. Takiego w wieku 6-7 lat, który zaczyna swoją przygodę z dużym ekranem. Ich rodzice albo dużo starci widzowie (jak ja) nie będą pod wielkim wrażeniem. Widziałem lepsze i ładniejsze animacje, nawet w formie ręcznie rysowanej. Niemniej to nadal sympatyczna produkcja, niepozbawiona uroku oraz zgrabnych morałów.

6/10

Radosław Ostrowski

Dog Man

Studio DreamWorks w ostatnich latach zaczyna odzyskiwać dawną formę. „Pan Wilk i spółka”, drugi „Kot w butach” czy zeszłoroczny „Dziki robot” spotkały się z bardzo pozytywnym odbiorem. Teraz pojawia się ich najnowsze dziecko, czyli „Dog Man”. Choć raczej będzie w cieniu w/w tytułów, to jednak nie jest w ogóle od nich gorszy.

Akcja toczy się w mieście OK City, które terroryzuje zły kot Pitey. W pościg za nim rusza policjant Nać i jego pies Gary. Pierwszy jest niezbyt lotnym pakerem, drugi wręcz przeciwnie: bardzo inteligentny kurdupel. Obaj padają ofiarą bomby, lecz lekarze dokonują szalonego cudu: głowa psa zostaje sklejona z ciałem policjanta. Wskutek tego połączenia powstanie Dog Man, czyli super-gliniarz, który mógłby być nieślubnym synem RoboCopa i Nicholasa Angela z „Hot Fuzz”. Innymi słowy, jest bardzo skuteczny, zna sztuki walki, przestępczość przy nim wynosi 0% i ciągle spada. Pitey wydaje się nie mieć z nim szans, ale skubaniec cały czas ucieka z więzienia. Pani burmistrz jest tak wkurzona sytuacją, że Dog Man… zostaje odsunięty od sprawy. Tymczasem Pitey szykuje kolejny szalony plan pozbycia się Dog Mana przy pomocy swojego klona.

Jeśli stylistyka wydaje wam się dziwnie znajoma, to nie jest to kwestia przypadku. „Dog Man” oparty jest na cyklu komiksów Dava Pilkeya, którego inne dzieło już zostało przeniesione przez rysowników z DreamWorks. Chodzi rzecz jasna o… „Kapitana Majtasa”, którego „Dog Man” jest spin-offem. Dlatego obydwa te tytuły są utrzymane w podobnej, lekko komiksowej estetyce. Reżyser Peter Hastings, który wcześniej pracował m. in. przy serialach „Animaniacy”, „Pinky i Mózg” czy „Wielkie przygody Kapitana Majtasa” odnajduje się w tym szalonym świecie. Z jednej strony film jest bardzo przerysowaną parodią kina superbohaterskiego, bawiącą się schematami antagonistów. Z drugiej to historia… familijna, o szukaniu swojego miejsca i sprawach ważniejszych niż praca. Wszystko z powodu niejakiego Kocio-Pecio, który mocno namiesza zarówno w życiu Dog Mana, jak i Piteya.

Sama animacja jest taka, jak w przypadku „Kapitana Majtasa”. Nie brakuje komiksowych onomatopei, łamania kadru (rozmowa między burmistrzynią a komendantem), a wszystko wygląda jakby rysowana przez dziecko. Wszystko polane jest masa absurdalnego humoru: od psiego zachowania Dog Mana (ślinienie wszystkiego, aportowanie zmemłanej gazety, gonienie wiewiórek) przez bardzo widoczną kryjówkę Piteya, odwołania popkulturalne (finałowa rozpierducha niczym w „Godzilli”, jest nawet… „Czas Apokalipsy”) po tak głupawe teksty jak możecie sobie wyobrazić („Masz go złapać, nawet jeśli ma to zająć cały montaż”) czy infolinia informująca, że… „Życie nie ma sensu”. Parskałem ze śmiechu więcej razy niż się spodziewałem, ale jednocześnie jest to zdumiewająco poruszające dzieło.

Swoje robi też polski dubbing (film jest u nas tylko w tej wersji), za który odpowiadał TRANSPERFECT MEDIA POLAND oraz reżyser Michał Podsiadło. Głosy są dobrane świetnie (absolutnie błyszczy Michał Piela jako szef policji i Monika Pikuła jako dziennikarka Sara), tłumaczenie nie wywołuje zgrzytów ani żenady. I w ogóle nie byłem zainteresowany oryginalną wersją językową.

„Dog Man” to dziecięca wersja „RoboCopa”, którą mogłoby nakręcić trio Zucker-Abrahams-Zucker, tylko bardziej szalona i absurdalna. Dzieciaki na pewno będą się bawić rewelacyjnie, co do dorosłych – nie wszystkim podejdzie to tempo czy humor. Mnie trafiło, zaskakiwało i wyszedłem z seansu w dobrym samopoczuciu. Kolejna mocna pozycja w katalogu DreamWorks.

8/10

Radosław Ostrowski

Flow

W ostatnich czasach wśród nominowanych do Oscara filmów animowanych bardziej przebijają się produkcje spoza Stanów Zjednoczonych. I nie chodzi tylko o produkcje japońskie, ale także z dość egzotycznych – dla Amerykanina – krajów jak… Hiszpania czy Belgia. Teraz do tego grona trafia „Flow”, czyli koprodukcja łotewsko-francusko-belgijska od Gintsa Zilbalodisa, odpowiedzialnego za reżyserię, scenariusz, zdjęcia, scenografię, muzykę i montaż. Sporo roboty jak na jednego człowieka, ale czy wysiłek się opłacił?

Sama akcja toczy się w bliżej nieokreślonym czasie, gdzie kompletnie nie ma ludzi. Jest za to spory las i pusty dom, gdzie mieszka czarny kot. W sumie jego dzień jest bardzo powtarzalny: spacerek po okolica, ucieczka przed psami i bardzo długi sen. Rutyna zostaje przełamana przez inne czynniki, mianowicie zbliża się wielka woda – nie wiadomo skąd, jak ani dlaczego. Wszystkie zwierzęta zaczynają przed nią uciekać, byle by nie paść jej ofiarą. Nasz kocur, co fanem wody nie jest, ma szczęście – zauważa samotnie płynącą łódkę. Z czasem jednak do czworonoga dołącza dziwaczna mieszanka zwierząt: pies, lemur, kapibara (cały czas myślałem, że to bóbr, znany też w Polsce jako bober) i pewien dziki ptak. Jak ta mieszanka będzie razem działać? O ile się wcześniej nie pożrą?

Najbardziej rzucającą się rzeczą we „Flow” jest kompletny brak dialogów. Zwierzęta wyrażają się jedynie poprzez swoje odgłosy i zachowania, co nie jest takie łatwe do wyegzekwowania. A jednak ta opowieść angażuje, powoli budują się relacje między zwierząt za pomocą drobnych scen (dziki ptak wręcz kotu rybę czy stanie w jego obronie przed przywódcą swojego stada albo pies naśladujący zachowanie kota). Reżyser opowiada historię w sposób bardzo wizualny, a obraz jest zaprawdę imponujący. Tła i otoczenie wyglądają jakby były malowane farbami, zwierzęta są bardzo płynne i zaskakująco szczegółowe, zaś całości towarzyszy przepiękna muzyka. Jest parę kapitalnych kadrów oraz sytuacji: każde pojawienie się morskiej bestii, statek wpływający do zalanego miasta czy nasz kot otoczony przez masę rybek. To tylko parę niezapomnianych momentów, z kilkoma skrętami w bardziej oniryczne sytuacje.

„Flow” niczym „Pies i Robot” jest odświeżającą animacją z europejskiego podwórka, z potężną dawką uroku. To bardzo poruszająca i oszałamiająca opowieść o dojrzewaniu do odpowiedzialności oraz wychodzeniu poza strefę komfortu. Cudowna perełka, której nie należy przegapić.

8,5/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Guillermo del Toro: Pinokio

Historia stworzona przez Carlo Collodiego opowieść o Pinokiu jest dość znana. Przenoszona na ekran też była wielokrotnie, więc co można jeszcze pokazać w tej kwestii? Był Disney, były wersje aktorskie, a nawet aktorsko-animowany remake Disneya. Aż tu cały na biało wjechał Guillermo del Toro do spółki z Markiem Gustafsonem, wsparci przez The Jim Henson Company. Po co? By stworzyć „Pinokia” w formie animacji poklatkowej.

Na pierwszy rzut oka opowieść jest znajoma, opowiedziana przez narrację Sebastiana J. Świerszcza (Ewan McGregor). Akcja dzieje się w małym miasteczku we Włoszech w okresie międzywojennym. Geppetto (David Bradley) – tak jak pamiętamy – jest stolarzem, potrafiącym z drewna zrobić wszystko. Ciągle rozpacza po śmierci syna, zabitego przez spadającą bombę. Coraz bardziej marnieje i pod wpływem pijackiego amoku decyduje się stworzyć drewnianego chłopca. Ten zostaje ożywiony przez Strażniczkę Lasu (Tilda Swinton), która prosi Świerszcza o bycie moralnym przewodnikiem. Tylko jest jedno ALE – jesteśmy w czasach Benito Mussoliniego, gdzie obowiązuje posłuszeństwo władzy, ideologii i Partii.

I ta drobna zmiana historyczna zmienia wszystko w kontekście tej opowieści. Del Toro z Gustafsonem inaczej akcentują opowieść o drewnianym chłopcu, który – jak na dziecko – odkrywa świat. Wszystko jest dla niego nowe, ciekawe i fantastyczne. Tylko czasy faszyzmu, gdzie obowiązuje dyscyplina, posłuszeństwo (wobec władzy) oraz służba dla kraju są najważniejsze. A każde odchylenie od tej normy jest traktowane z dużą nieufnością. Tutaj niejako każdy ma swój pomysł na Pinokia: dla Gepetta ma być kopią zmarłego syna, dla burmistrza (Ron Perlman) superżołnierzem, dla prowadzącego festyn hrabiego Volpi (Christoph Waltz) szansą na duży zarobek. A nasz bohater chłonie wszystko, co widzi jak gąbka. Nawet jak wszystko podąża w znajomym kierunku, twórcy cały czas inaczej kładą akcenty, czyniąc nawet znajome momenty bardzo świeżym.

„Pinokio” bardzo mi się podobał także stylistycznie, bo animacja poklatkowa jest tutaj świetna. Zarówno wygląd Pinokia wypada naprawdę dobrze (choć sam proces tworzenia go ma w sobie coś z horroru), jak i lekko przerysowane postacie antagonistów. Na mnie jednak największe wrażenie robiły dwie postacie fantastyczne: Strażniczka Lasu oraz Śmierć (w kształcie lwa z masą oczu na skrzydłach). Obie też – tak jak Świerszcz – nie ruszają ustami, co tylko podkreśla ich magiczność. Ale najlepsze wizualnie były momenty, gdy Pinokio występował na scenie lub rozmawiał z innymi marionetkami, co wymagało sporego wysiłku. Tak samo imponująca jest (pozornie prosta) scenografia i delikatna przygrywająca muzyka w tle.

Więc czy warto zobaczyć „Pinokio” od Guillermo del Toro? To zdecydowanie najkreatywniejsza inkarnacja klasycznej opowieści Coldoniego, imponujący technicznie i świetnie zagrany. Z chwytliwymi piosenkami, prostym przesłaniem i wieloma niezapomnianymi ujęciami.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Nimona

Netflix coraz bardziej poszerza swój katalog oryginalnych produkcji wszelkich maści. Ale chyba najrówniejsze w ich dorobku są produkcje dokumentalne i animacje. To drugie reprezentuje jedna z przeoczonych przeze mnie dzieł. Stworzona przez poszerzające swoją bibliotekę Annapurnę adaptację komiksu (przepraszam, powieści graficznej) Nate’a Stevensona.

„Nimona” dzieje się w niby-współczesnym mieście, ale gdzie nadal walczą rycerze. Od tysięcy lat miasto było otoczone potężnymi murami, broniącym przed wszelkiej maści zagrożeniem. Miastem rządzą kobiety (królowa oraz dyrektor Instytutu, w którym szkoleni są rycerze), technologia jest bardzo mocno zaawansowana (Internet, „żywe” banery reklamowe, latające samochody) – jednym słowem raj i sielanka. Ma też dojść do precedensu, bo ma dojść do ślubowania pierwszego rycerza pochodzącego z nizin społecznych (a nie potomkowie obrończyni miasta, Gloreth) – Ballister. Niestety, podczas ślubowania królowa zostaje zamordowana, zaś uznany na winnego nowy rycerz musi się ukrywać. Wtedy pojawia się pewna dość energiczna, zbuntowana nastolatka o imieniu Nimona. Proponuje mu pomoc w oczyszczeniu swojego imienia, choć jej metody są dość… ekstremalne.

Sam film w zasadzie jest prostą historią, której największym sercem jest relacja dwójki outsiderów. Ballister mimo woli zostaje oskarżony, ale broni się przed nieczystą walką, pozostaje przez większość akcji idealistą. Nadal wierzy w honor, lojalność oraz siłę systemu. Nimona jest całkowitym kontrastem – zbuntowana nastolatka, z bardzo punkowym nastawieniem, wściekłością, gniewem. I jeszcze jest… zmiennokształtna, co daje animatorom duże pole do popisu. Ta kontrastowa para oraz zmieniająca się ich dynamika jest emocjonalnym paliwem, co także jest zasługą świetnego dubbingu. Przy okazji powoli odkrywamy przeszłość bohaterki i przyczynę jej nastawienia wobec świata. Bardzo kreatywnego świata mieszającego zaawansowaną technologię czasów naszych ze średniowiecznymi rycerzami i ich zasadami. Powinno się to gryźć ze sobą, ale kompletnie tak się nie dzieje.

Równie imponująca jest animacja, której bliżej jest do komiksowej stylistyki. Pozornie prosta, ale pełna szczegółów. Szczególnie wrażenie robi ekspresja tytułowej bohaterki i jej umiejętność przemiany we wszystko: od dziecka przez wieloryba i rekina aż po… Godzillę. Dynamizuje to sceny akcji, których tu nie brakuje – świetna ucieczka z więzienia, wyrwanie się z zasadzki Instytutu czy finałowa konfrontacja wzięta z japońskich filmów o kaiju. Wygląda to świetnie, ale też unikatowo, nie naśladując Disneya, Pixara czy DreamWorks w warstwie wizualnej.

„Nimona” może wydaje się prostą opowieścią o tym jak łatwo można stworzyć z kogoś potwora. Tylko, że im bliżej poznajesz go, przestaje on być potworem. Jednak trzeba chcieć przełamać swoje uprzedzenia i lęki, a nie każdy ma odwagę tego dokonać.

8/10

Radosław Ostrowski

Chłopiec i czapla

Nawet osoba niezbyt zainteresowania japońskimi animacjami przynajmniej słyszała o studiu Ghibli. Najbardziej znany z tego studia reżyser Hayao Miyazaki wraca z emerytury (znowu), by znów oczarować świat swoją wyobraźnią. Od razu się przyznam, że nie jest zbyt mocno zaznajomiony z dorobkiem Japończyka, więc wchodzę na głęboką wodę.

Akcja zaczyna się podczas II wojny światowej w Tokio i skupia się na młodym chłopcu imieniu Mahito. Jego matka ginie podczas bombardowania w szpitalu, gdzie pracowała. Razem z ojcem wyjeżdżają poza miasto do dawno niewidzianej ciotki (siostry bliźniaczki mamy), z którą jego ojciec się związał. Niby wszyscy są wobec niego życzliwi, a zwłaszcza staruszki-służące, jednak chłopak nie czuje się zbyt dobrze. Nie może się odnaleźć, co jeszcze bardziej czuć w szkole. Jeszcze dziwniej się dzieje, gdy koło niego krąży dość ekscentryczna czapla. Gadająca czapla, co twierdzi, że jego matka… żyje i tylko ona wie gdzie się ona znajduje. Więc zgadnijcie co nasz chłopiec robi?

W dzisiejszym rozpędzonym świecie taki film jak „Chłopiec i czapla” jest bardzo zaskakujący. I nie chodzi tylko o ręcznie rysowaną animację 2D, gdzie czuć ludzką rękę. Ale też o inną kulturę oraz bardzo powolne, wręcz kontemplacyjne tempo. Początek jest bardzo niespieszny, pozwalający poznać zarówno naszego bohatera, jak i zwyczajnego świata wokół. Miyazaki skupia się na prostych czynnościach (jedzenie, ubieranie się czy tworzenie łuku) przeplatane ze scenami koszmarnymi. Niby ta kreska jest bardzo prosta, jednak w rękach Japończyka staje się potężną bronią. Im bliżej, tym bardziej szczegółowy jest obraz, z masą detali (szczególnie na twarzach) czy podczas zjawisk nadnaturalnych. Same tła może nie wydają się aż z taką precyzją oddane, jednak robią wrażenie skalą.

Ale kiedy wkraczamy do „innego” świata, wszystko zmienia się diametralnie. Reżyser potwierdza jak bardzo szaloną ma wyobraźnię, bo czego tu nie ma. Czapla z dziobem tak przerażającym, że najmłodsze dzieci miałyby koszmary; przerażające pelikany zjadające słodziutkie istoty czy papugi mające apetyt na ludzkie mięso. Bliżej tutaj jest klimatem do „Labiryntu fauna” Guillermo del Toro, gdzie świat fantastyczny jest równie okrutny i bezwzględny, co rzeczywisty. Może dzieło Japończyka nie ma aż takiej siły, co dzieło Meksykanina, ale jest równie szczere i poruszające. Wliczając w to bardzo mocne, chwytające za serce zakończenie.

Dla wielu problemem może być powolne tempo historii czy stosowana logika snu, jednak „Chłopiec i czapla” pokazuje jak wielką siłę ma jeszcze ręcznie rysowana animacja. Pięknie wykonana, pełna nieskrępowanej wyobraźni oraz bardziej poważniejsza w kwestii podejmowanych tematów. Dzieło zdecydowanie NIE DLA najmłodszych.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Pies i Robot

Co jest potrzebne do zrobienia dobrej animacji? Odpowiednia technika (ręcznie rysowana, generowana komputerowo, poklatkowa), wysoka jakość animacji, ciekawe postacie i angażująca historia. To się wydaje w teorii łatwe, lecz największą uwagę zwraca się na animację. Czy w czasach zdominowanych przez animację komputerową może zostać zauważona produkcja w innej formie? Przykłady dzieł takich studiów jak Aardman, Laika czy Cartoon Saloon pokazują, że tak. Do tego grona dołącza hiszpańska animacja „Pies i robot”.

Akcja toczy się w Nowym Jorku lat 80., gdzie żyją antropomorficzne zwierzęta. Nie ma żadnych ludzi, żeby nie było jasności. Głównym bohaterem jest pies, co mieszka sam w domu, prowadzi bardzo monotonne życie. I czuje się bardzo, baaaaaardzo samotny. Ale pewnego wieczora widzi reklamę w telewizji, gdzie można kupić… robota jako przyjaciela. Na co nasz czworonóg decyduje się bez wahania. Ale robot musi być z Ikei, bo trzeba go samemu złożyć. Udaje mu się to zrobić, powoli tworząc silną więź. Wspólne spacery, granie w Ponga, jazda na wrotkach, wreszcie wypad na plażę. I tutaj próbując wrócić do domu, robot nie może wstać. Nasz pieseł nie ma w sobie tyle siły, by go podnieść, więc musi go zostawić. Jednak następnego dnia plaża zostaje zamknięta do 1 czerwca, co komplikuje sprawę.

Za film odpowiada hiszpański reżyser Pablo Berger, który przykuł uwagę widzów nakręconą w 2012 roku „Śnieżką”. Tamten film aktorski był stylizowany na kino nieme, ale potem twórca kompletnie zniknął. Teraz rzucił się na animację, która jest bardzo prosta w formie. Ręcznie rysowana, lecz jednocześnie na tyle szczegółowa, by coś wypatrzyć na dalszym planie. Twórcy bardzo dokładnie odtwarzają czas akcji, czyli Nowy Jork lat 80. Kiedy blisko siebie grał punk, disco i rap, dwie wieże World Trade Center jeszcze istniały, zaś telefony były albo stacjonarne, albo w budkach. O komputerach typu Atari 2600 i kasetach video nawet nie wspominam. Jest tu kilka odjechanych scen snów (fantastyczna scena tańca wielkich kwiatów i robota czy ożywiony bałwanek, idący na… kręgle), dających spore pole kreatywności wizualnej.

Jednak sama historia (pozbawiona dialogów) jest w zasadzie bardzo prosta. Ale także bardzo angażująca i, ku mojemu zaskoczeniu, pełna… smutku. W końcu jest to opowieść o samotności i szukaniu przyjaźni. Pierwsze interakcje naszych bohaterów mają w sobie masę uroku oraz ciepła, jak nasz robot niemal jak dziecko zachwyca się światem. Widać to na zmieniającej się twarzy i wydawanych odgłosach. Z czasem pojawiają się zaskakująco mroczne (robot trafiający na wysypisko śmieci czy pojawienie się na plaży wioślarzy), co daje całości słodko-gorzkiego smaku. Z jednej strony zabójczo chwytliwa muzyka (nieśmiertelne „September” Earth, Wind & Fire, które nabierze kolejnej młodości) oraz masa ciepłych scen (ptak zakładający gniazdo przy robocie czy Pies poznający Kaczkę), ale z drugiej potrafi wejść w poważniejsze tony. Co dobitnie pokazuje słodko-gorzkie zakończenie – inne wydawałoby się bardzo nie na miejscu.

To bardzo skromny, pozornie nie wyróżniający się z tłumu film, wizualnie bardzo niedzisiejszy. Ale dzieło Bergera ma w sobie zaskakująco dużą ilość uroku i ciepła, jakiego dawno w animacji nie widziałem. Refleksyjne, mądre, pełne emocji kino.

8/10

Radosław Ostrowski

Castlevania: Nocturne – seria 1

Serialowa „Castlevania” stworzona przez amerykańskie Powerhouse Animation okazała się największą niespodzianką dla fanów gier komputerowych. 4 sezony losów Trevora Belmonta i walki z Draculą oraz jego bestiami były świetnymi, z bardzo brutalnymi scenami akcji, obrzydliwymi monstrami, wyrazistymi postaciami, a także kreską w stylu anime. I w zasadzie na tym los tej ekranizacji mógłby się skończyć, ALE postanowiono zrobić spin-off o potomku rodu Belmont na wojnie z bestiami nocy.

„Nokturn” przenosi nas do XVIII-wiecznej Francji ogarniętej rewolucją, gdzie trafia Richter Belmont. Chłopak mieszka u ciotki Tery i jej córki Marie w jakimś małym miasteczku. Jako dziecko był świadkiem śmierci matki z ręki wampira. Ale w okolicy dzieją się niepokojące rzeczy – wampirza arystokracja próbuje zdławić rewolucję. Do tego pojawiają się pogłoski o planowanym przybyciu wampirzej Zbawicielki. Kimkolwiek ona jest, nie zwiastuje to niczego dobrego. Do Belmonta dołącza czarownica Annette, które uciekła z plantacji na francuskiej kolonii oraz Edouard – śpiewak operowy.

„Nokturn” składa się z ośmiu odcinków po niecałe pół godziny, czyli ma więcej niż pierwszy sezon i zdecydowanie daje więcej czasu na poznanie bohaterów. Nowy scenarzysta Clive Bradley miał trudne zadanie wejść w historię wojny Belmontów i ich sojuszników z wampirami. Lawirowanie między stronami konfliktu, zarysowanie nowych bohaterów i powolne odkrywanie kolejnych tajemnic. O dziwo więcej czasu poświęcamy tutaj sojusznikom Belmonta (Tera, Marie, Annette), poznając ich przeszłość – niepozbawionej brutalności i przemocy – a także szykując się do zebrania szyków oraz ostatecznej konfrontacji. Tutaj wampiry jak zwykle są arystokratami z dużymi wpływami, ale z tego grona najbardziej wybijają się trzy postacie: tajemniczy hrabia Orlox (zabójca matki Belmonta), bezwzględna Drolta oraz Zbawicielka, czyli reinkarnacja egipskiej bogini wojny.

Ta ostatnia jest brutalna, pełna charyzmy i ma plan wprowadzenia do świata wiecznej nocy. Niemniej nie jest ona aż tak wyrazista jak Dracula, Camilla czy Varney. To jest jednak wprowadzenie do większej historii, co mocno sugeruje zakończenie. A że niedawno ogłoszono, że powstanie drugi sezon. Trochę mnie zdziwiła za to jak od niechcenia są tutaj rzucane (rzadko) bluzgi. Jasne, one były już w oryginalnej serii, jednak to wywołało jakiś dziwny zgrzyt. O dziwo dobra jest nowa obsada głosowa, której najbardziej znana jest czwórka aktorów: Nastassja Kinski (ciotka Tera), Richard Dormer (opat Emmanuel), Zahn McClarnon (enigmatyczny hrabia Orlox) oraz Franka Potente („Wampirza Zbawicielka”). Reszta wypada bardzo przyzwoicie, choć troszkę odstaje Edward Bluemel w roli Richtera. Aktor jest strasznie nierówny i próbuje być bardziej wyluzowany, jednak ten dystans mnie nie przekonał. O wiele lepiej wychodzą mu sceny bardziej dramatyczne, gdzie mierzy się (dosłownie i przenośnie) ze swoimi demonami.

„Castlevania: Nokturn” to nadal krwawa młócka, z bardzo dynamicznymi scenami akcji, groteskowo-obrzydliwymi nocnymi stworzeniami oraz mocno w duchu japońskich anime. Niby tylko wprowadzenie do większej opowieści, ale już nie mogę się doczekać kolejnej serii niczym wampir kolejnej dawki krwi.

8/10

Radosław Ostrowski

Undone – seria 2

Jak ostatnio widzieliśmy Almę, czekała przed wejściem do jaskini na swojego ojca. Zmarłego ojca, który ją uczył kontrolowania czasu i przestrzeni. Miał się tam pojawić, ale dziewczyna weszła do środka i… trafiła do innej linii czasowej. Gdzie żyje jej ojciec, ona pracuje jako wykładowca akademicki i pracuje nad doktoratem. Wszystko niby wydaje się iść dobrze, ALE… matka coś ukrywa. Rodzice się kłócą, siostra nie może dogadać się ze swoim facetem, zaś nasza Alma próbuje rozgryźć całą tajemnicę. I to jeszcze bardziej komplikuje rodzinne relacje.

undone2-1

Czy my właściwie potrzebowaliśmy drugiej serii „Undone” – lub jak podaje polska strona Prime Video – „Poplątanej”? Tutaj kontynuujemy historię obyczajową z twistem SF, gdzie jedno z ważnych pytań szybko dostaje odpowiedź. Czyli dziewczyna nie miała żadnych urojeń i wszystko na temat linii czasowych oraz „mocy” było prawdą. Ale pozorna rutyna oraz skrywane tajemnice nawarstwiają się, co zaczyna odbijać się na relacjach między rodzinami. Wszystko jednak zmienia determinacja Almy, by pomóc uszczęśliwić całą rodzinę. I choć nie jest to aż tak odjechane oraz surrealistyczne jak pierwsza seria, to nadal jest masa niesamowitych momentów, głównie w drugiej połowie. Ta pojawiająca się mgła, symbolizująca użycie mocy; nie chcące się otworzyć drzwi; pewien namalowany obraz podpisany Alejandro; wreszcie wizje Becci z urodzonym dzieckiem. Ale prawdziwy mindfuck związany jest z tajemnicą babci, która wiele ze swojego życia spędziła w szpitalu psychiatrycznym. Więcej nie zdradzę, to trzeba zobaczyć samemu.

undone2-2

Tak jak pierwsza seria, nadal jest to animacja zrealizowana techniką rotoskopową, która przypomina formą filmy Linklatera z początku lat 2000. jak „Życie świadome” i „Przez ciemne zwierciadło”. Nadal wygląda to niesamowicie, pozwalając jeszcze bardziej wejść w ten tajemniczy świat. Ciągle jednak padają w tym serialu pytania o to, co w życiu najważniejsze: miłości, akceptacji, wybaczeniu i konfrontowaniu się z przeszłością. Ale przede wszystkim chodzi o poznanie i zaakceptowanie samego siebie oraz faktu, że nie wszystko da się naprawić. Trzeba z pewnymi rzeczy oraz wydarzeniami pogodzić, co jest bardzo zgrabnie poprowadzone.

undone2-3

I jeszcze to jest świetnie zagrane. Świetnie wypadają Rosa Salazar (Alma) i Bob Odenkirk (Jacob, ojciec), na których dynamice opierała się poprzednia seria. Tutaj nadal ona działa, choć on wydaje się bardziej wycofany i unikający korzystania z mocy. O wiele mocniej wybrzmiewa dynamika siostrzana, co jest także zasługą fantastycznej Angelique’i Cabral (Becca). Tutaj więcej czasu daje się na pokazanie tej więzi oraz radzenia sobie z nowymi talentami. Tak samo zostaje pogłębiona matka Camille (Constance Maria) – bardzo wycofana, skryta i z masą tajemnic, naznaczona wydarzeniami z przeszłości.

undone2-4

Drugi sezon „Poplątanej” nie jest – na szczęście – tylko odcinaniem kuponów i skokiem na kasę. Pogłębia wątki z pierwszej serii, dając bardzo satysfakcjonujący finał, wiele poruszających momentów i kawał fantastycznego aktorstwa. Kolejny z mocnych tytułów biblioteki Prime Video jaki wypada znać.

8/10

Radosław Ostrowski