The Kominsky Method – seria 2

Na pewno pamiętacie Sandy’ego i Normana. Pierwszy nadal prowadzi szkołę aktorską, drugi próbuje sobie radzić z samotnością. I tak jak w każdym serialu, dalej życie potrafi ich zaskoczyć. W przypadku Sandy’ego, córeczka ma chłopaka. Niby nic, tylko że jest troszkę młodszy niż przyszły teść, co może doprowadzić do spięć. Z kolei u Normana pojawia się potencjalna nowa partnerka, czyli dawna miłość. By jednak nie było tak łatwo, wraca jego córka po odwyku.

kominsky method2-1

Druga seria dzieła Chucka Lorre’ego niejako kontynuuje wątki z poprzedniej serii. Panowie, mimo sporego doświadczenia, ciągle są zaskakiwani przez życie. Bo wydawałoby się, że w tym wieku już nic nie trzeba, to okazuje się, że jednak trzeba. Są studenci, których trzeba nauczyć kolejnych rzeczy (kapitalna scena, gdy zamiast kolegi ze studentką gra Sandy), bliscy ciągle się martwiący i sprawiający kłopoty. Czasem nie łatwo jest im zaufać (wracająca z odwyku córka Normana, Phoebe), czasem potrafią zaskoczyć (córka Sandy’ego, chcąca wprowadzić zmiany w studiu aktorskim), a zdrowie coraz bardziej szwankuje. I co można z tym fantem zrobić? Lepiej mieć z kim to przejść, choć nie jest to powiedziane wprost. Twórcom udaje się cały czas zachować balans między humorem a dramatem, przekłuwając niemal każdą sytuację humorem. Głównie dzięki cierpkiemu oraz ciętemu Normanowi, ale też paru sytuacyjnym gagom jak podczas jazdy samochodu, wspólnemu jaraniu zioła czy niedoszłej sytuacji łóżkowej, do której nie dochodzi. Ale też nie brakuje chwil wzruszenia jak podczas odwiedzin grobu przez Phoebe czy kiedy jedna ze studentek Sandy’ego otwiera się przed innymi i mówi o swojej przeszłości. W takich momentach „Kominsky Method” potrafi wejść na wyższy poziom, zaś same te sceny zapadają mocno w pamięć.

kominsky method2-2

Dialogi nadal trzymają poziom i nadal potrafią zaskoczyć wnikliwości, jednocześnie doprowadzając parę razy do śmiechu. Twórcy parę razy potrafią zaskoczyć, jak choćby obecnością Allison Janney na zajęciach czy pojawieniem się u Normana wnuka-scjentologa, który opuścił sektę (ale nie wyrzekł się ich poglądów). Jestem bardzo ciekawy, jak to zostanie poprowadzone w następnej serii.

kominsky method2-3

Pewne rzeczy pozostają jednak niezmienne. Ciągle jest chemia między Michaelem Douglasem a Alanem Arkinem, bo to jest prawdziwe paliwo tego serialu. Panowie nadal są jak stare małżeństwo, wspólne sceny ogrywają bezbłędnie. Ale i samodzielnie prezentują bardzo wysoki poziom. Z nowych postaci najbardziej wybija się Paul Reiser, czyli chłopak Mindy. Jest troszkę tatusiowaty, a w sytuacjach konfliktowych się wycofuje. Taki troszkę niespełniony artysta i – co najciekawsze – łatwo nawiązuje kontakt z Sandym, dając sporo zabawnych sytuacji. Starzy znajomi nadal trzymają poziom, zwłaszcza studenci kursów aktorstwa potrafią parę razy zaskoczyć.

kominsky method2-4

Oglądając drugi sezon „The Kominsky Method” czułem się, jakbym odwiedzał starego przyjaciela. Niby wiem, co u niego będzie, ale ciągle potrafi mnie zadziwić swoją energią, zaskoczyć trafnymi obserwacjami oraz znajomością ludzkich charakterów. I nie mogę się doczekać kolejnego spotkania.

8,5/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

The Kominsky Method – seria 1

Sandy Kominsky był aktorem, jednak wielkiej kariery nie zrobił. Dlatego prowadzi szkołę, gdzie uczy aktorstwa na specjalnych kursach. I radzi sobie z tym naprawdę dobrze, w czym pomaga mu dorosła córka. Przyjacielem Sandy’ego jest Norman Newlander – agent gwiazd, którego żona bardzo ciężko choruje, zaś córka jest nałogową ćpunką. Życie przyjaciół zostaje wywrócone, kiedy żona Normana umiera.

kominsky method1-1

Chuck Lorre to dla mnie twórca komediowy bardzo wyrazisty. On odpowiadał za „Teorię wielkiego podrywu” czy serialową biografię Charliego Sheena „Dwóch i pół”. Jednak problem z nimi, że z czasem te produkcje traciły swój impet i zaczęły nudzić. Zupełnie jakby twórca nie wiedział kiedy się zatrzymać oraz odejść w glorii i chwale. Oby tak się nie stało z nowym tytułem tego scenarzysty, którą zrealizował dla Netflixa. „The Kominsky Method” jest komedią ze starością w tle. Taka zbitka może dać wiele pola do popisu, ale jest też pułapką i wymaga nie przekraczania granic dobrego smaku. Osadzenie tej historii w środowisku artystycznym jest pewnym ubarwieniem, jednak kwestie starości dotyczą tak naprawdę wszystkich. Kiedy organizm zaczyna coraz bardziej słabnąć, wigor coraz bardziej słabnie, a przyszłość nie wydaje się za ciekawa. I mamy tutaj niejako dwie postawy: próbującego czerpać z życia oraz pełnego energii Sandy’ego skontrastowany z bardziej melancholijnym, mierzącym się z traumą, sarkastycznym Normanem. To zderzenie charakterów daje wiele źródła humoru, ale też i refleksji. A co najważniejsze, całość jest autentycznie zabawna.

kominsky method1-2

Udaje się twórcom zachować balans między humorem a powagą, bo i jest parę fajnych wątków. Radzenie sobie z samotnością, możliwa szansa na związek, córka-narkomanka i odstawienie jej na odwyk czy powoli słabnący organizm (kwestia prostaty u Sandy’ego), ale też kwestia szorstkiej, niełatwej przyjaźni. Nie jest to konstrukcja sitcomu, gdzie każdy odcinek wydaje się osobną historią. Wszystkie wątki przewijają się przez wiele odcinków – niektóre do końca, inne wchodzą na parę chwil. Nie ma tutaj miejsca na nudę, a parę scen zostanie w pamięci na długo jak pogrzeb żony Normana czy sceny, gdzie studenci prezentują swoje przygotowane role. I tutaj wszystkie klocki pasują do siebie idealnie.

kominsky method1-3

To wszystko by nie zadziałało, gdyby nie udało się dopasować odtwórców głównych ról. Ale tutaj dokonano strzałów w dziesiątkę. Znakomici są – bo inne słowo nie przychodzi mi do głowy – duet Michael Douglas/Alan Arkin. Pierwszy jako Kominsky sprawia wrażenie człowieka, który chce troszkę oszukać czas jakby nadal był młody. Sprawdza się też jako mentor, próbujący przekazać pewien etos tej pracy czy próbujący nawiązać pewną głębszą relację z jedną z uczennic (ale nie jest to nastolatka). We wszystkich tych twarzach sprawdza się bezbłędnie, tworząc bardziej złożoną postać niż się wydaje. Arkin pozornie wydaje się taki jak w ostatnich rolach, czyli troszkę zrzędliwy, ironiczny i lekko zgorzkniały, ale skrywa w sobie o wiele więcej. Jest trudny do wytrzymania, przepracowując żałobę pokazuje bardziej melancholijne oblicze. Chemia między nimi jest wielka, a oglądanie ich razem to największa przyjemność. W zasadzie reszta obsady zostaje zepchnięta na dalszy (może oprócz kradnącego szoł Danny’ego DeVito w epizodzie urologa), jednak każdy sprawdza się tutaj bardzo dobrze. Nie ważne czy mówimy o Nancy Travis (Lisa, niemłoda uczennica szkoły Sandy’ego), Sarze Baker (Mindy, córka Sandy’ego), Lisie Edelstein (Phoebe, córka Normana) czy drobnych cameo.

kominsky method1-4

„Metoda Kominsky’ego” wydaje się być serialem, który bardzo dobrze sprawdza się w dzisiejszych czasach. Jest odpowiednio lekka, zabawna, ale też bardzo refleksyjna i unikająca prostackich żartów. Dawno nie widziałem Douglasa oraz Arkina tak bawiących się swoimi rolami, co udziela się także oglądającemu. Czekam na kolejne odcinki i jakie jeszcze problemy natknie ten duet.

8,5/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Upadek

Wszystko zaczyna się na korku pełnym aut. Jakieś roboty na drodze, jest upał, czasem klimatyzacja nie działa i nie wiadomo ile to potrwa. W końcu jeden z uczestników stwierdza, że ma w dupie to całe zamieszanie oraz czekanie, wysiada z auta i wychodzi. Tak po prostu. I decyduje się wyruszyć przed siebie do domu. W tym samym czasie policyjny detektyw spędza swój ostatni dzień w pracy. Nie trzeba być geniuszem, by wiedzieć, że dojdzie do spotkania tej dwójki.

upadek1

Joel Schumacher dla wielu na zawsze pozostanie twórcą, który „zabił” Batmana. Zupełnie jakby cała filmografia nie miała żadnego znaczenia. Rzemieślnik z kilkoma mocnymi tytułami w swoim dorobku, ale dla mnie najlepszą rzecz zrobił w 1993 roku. Czym jest „Upadek”? Historią zwykłego człowieka o wyglądzie japiszona. Nie nosi gajera (bo jest za gorąco), ale fryzura idealnie ostrzyżona, krótka biała koszula z kieszeniami pełnymi długopisów. Od momentu opuszczenia auta można dostrzec, że ten bohater jest pełen frustracji, zaś reżyser bardzo powoli przekazuje kolejne informacje. Przystanki na drodze portretują świat, który wydaje się szalony. Gdzie nie każdy może dostać kredyt, gdzie śniadanie jest przyznawane w restauracji do 11.30, a jak się spóźnisz o minutę, to jest po ptakach. Gdzie nie brakuje gangów, a ludzie działający zgodnie z zasadami są opluwani, zaś sklep z bronią prowadzi rasista, homofob i neonazista.

upadek2

Reżyser działa tutaj stosując bardzo nietypową taktykę, w czym pomaga powolne odkrywanie kart. Bo początkowo bohater grany przez Michaela Douglasa wydaje się kimś, z kim można bardzo łatwo się identyfikować. Ale im więcej się o nim dowiadujemy, tym coraz bardziej zaczynamy dostrzegać coraz bardziej postępujące szaleństwo. Dlatego tej postaci tak blisko jest do Travisa Bickle’a, który w innych widzi przyczyny swoich frustracji, rozczarowań i lęków oraz drogę autodestrukcji. Jednocześnie cały czas pojawia się pytanie: kiedy do tego doszło? Czy zawsze taki był? A może kolejne niepowodzenia uruchomiły tą tykającą bombę? A odpowiedzi na to nie dostaniemy wprost.

upadek3

Kontrastem dla tej postaci jest detektyw Pendergast w wykonaniu Roberta Duvalla. Choć żona czasem doprowadza go do pasji, to ją wspiera, a naznaczony tragedią wydaje się trzymać swoje nerwy na wodzy. Niedoceniany w pracy, nieszanowany przez kolegów ani szefa (bo nie klnie), ale niepozbawiony inteligencji i sprytu. Obaj panowie mają bardzo podobną drogę, jednak w którymś momencie rozeszły się. Zupełnie jakby nasz glina miał twardszy pancerz.

Schumacher wie, jak budować coraz bardziej gęstą atmosferę, gdzie nie do końca wiadomo jak może się to wszystko skończyć. Może wnioski wydają się mało odkrywcze (w każdym z nas siedzi szaleniec), ale jest to podane w tak sugestywny sposób, że nie można przejść obojętnie. Może się dobrze uzupełniać z „Jokerem”.

8/10

Radosław Ostrowski

Ant-Man i Osa

Pamiętacie Scotta Langa? Ten drobny złodziejaszek, który potrafi się pomniejszać oraz nawiązywać kontakt z owadami i mrówkami, ostatnio wpakował się w tarapaty. Po akcji na lotnisku (trzeci „Kapitan Ameryka”) otrzymał areszt domowy i stracił kontakt z wynalazcą Hankiem Pymem. Ale w zamian za to poprawił swoje relacje z byłą żoną oraz córką, a także z kumplami założył firmę specjalizującą się w zabezpieczeniach. Samego aresztu zostało mu raptem trzy dni i wygląda na to, że wszystko jest ku prostej drodze. Brzmi pięknie? Jednak dość szybko zostaje wywrócone do góry nogami przez Pyma oraz maszynę do przechodzenia w wymiar kwantowy.

antman22

Pierwszy „Ant-Man” był pozytywnie zaskakującą, lekką rozrywką ubraną w konwencję heist movie, dodając sporo świeżości do MCU. Wróciła ta sama ekipa realizacyjna, zaś cała intryga tutaj skupia się wokół odnalezienia żony Hanka, która ugrzęzła w wymiarze kwantowym. Problem w tym, że jest jeszcze przynajmniej jeszcze dwie strony, którym bardzo zależy na tym wynalazku. Cała historia zaczyna się gmatwać, a nawet pojawiają się mroczniejsze fragmenty związane z przeszłością Pyma. Akcja zaczyna się coraz bardziej komplikować, akcja zaczyna pędzić na złamanie karku i potrafi to sprawić masę frajdy. Znowu błyszczą wszelkie momenty, gdzie wszelkie pomniejszenia oraz powiększania postaci, przedmiotów oraz obecności mrówek (w tym niezapomniany Antonio Banderas). No i każde wejście Luisa to komediowa perełka – szczególnie scena z serum prawdy.

antman21

Sam wątek wymiaru kwantowego oraz jego funkcjonowania dodaje wartości, a sam wygląd jest imponujący. Pamiętacie wymiar astralny z „Doctora Strange’a”? To jest jeszcze bardziej podkręcone, barwne, ale i niebezpieczne miejsce, z którego samodzielny powrót (bez odpowiedniego sprzętu) jest praktycznie niemożliwy. No i jak to wali po oczach – narkotyki nie są w stanie dać takich wizji jak twórcy efektów specjalnych.

Ale mimo prób coraz bardziej uatrakcyjniania fabuły oraz ciągłego dziania się, coś się popsuło. Nie zrozumcie mnie źle, bawiłem się naprawdę dobrze i kilka zabawnych sytuacji naprawdę było w punkt. Niemniej czułem pewien niedosyt, a sam Człowiek-Mrówa zostaje zepchnięty na drugi plan do roli śmieszka. Z nowych postaci tylko Duch wydaje się intrygującą postacią. To nie jest klasyczny łotr, chcący rozpierdolić cały świat albo jest zły, bo tak. Złamana postać z bardzo mrocznym tłem, który wywołuje współczucie, co jest największą zaletą. Tak jak scena po napisach, która zmienia totalnie sytuację naszego bohatera.

antman23

Aktorsko nadal wszystko trzyma poziom. Paul Rudd ciągle sprawdza się w roli Scotta „Ant-Mana” Langa, czyli drobnego złodziejaszka z dobrym sercem oraz troszkę komediowego herosa (ten ciągle popsuty kombinezon). Nie da się go nie lubić, nawet jeśli miejscami zachowuje się niedojrzale. Pazurki za to bardziej pokazuje Evangeline Lilly, która ma kilka świetnie wykonanych scen akcji (no i jej kombinezon robi cuda). Twarda zawodniczka, sama dające sobie radę oraz kopiąca tyłki facetom – jak jej nie kochać? 😉 Ale film i tak kradnie Michael Pena (Luis), dodając masę humoru, lekkości oraz świetnych tekstów. Z nowych postaci świetnie wypada Hannah John-Kamen w roli Ducha (Ava), a także Laurence Fishburne jako dawny partner Pyma.

Powiem wam szczerze, że drugi Ant-Man nadal potrafi dostarczyć lekkiej, niezobowiązującej rozrywki w świecie Marvela. Nie mogę pozbyć się jednak wrażenia, że zamiast na bohaterach skupiono się bardziej na akcji (przyznaje, że kreatywnej) i troszkę mniej świeżości tu jest. Jednak finał potrafi chwycić i zadaje pytanie: co dalej?

6,5/10

Radosław Ostrowski

Tożsamość zdrajcy

Wszystko zaczyna się w Londynie. Tam pracuje Alice Racine – urzędniczka ds. imigracji. Ale tak naprawdę jest wycofaną z terenu agentką CIA, zbierającą informacje o planowanych zamachach terrorystycznych. Tylko, że teraz zostaje poproszona o przesłuchanie kuriera, mającego przekazać wiadomość dla komórki terrorystycznej. Cały jednak myk polega na tym, że dostaje telefon z prośbą o pomoc… od Langley w sprawie przesłuchania kuriera. Nie trzeba być specjalnie bystrym, by zauważyć, że coś tu jest nie tak. Kobiecie udaje się uciec, ale zaczyna się polowanie. Ktoś zdradził i planuje atak na amerykański obiekt w stolicy Brytanii.

tozsamosc_zdrajcy1

Michael Apted to jeden z bardziej doświadczonych reżyserów brytyjskich, który ostatnio pracował dla telewizji. Powrót po wielu latach do kina mógł być dużym sukcesem albo ogromną porażką. „Tożsamość zdrajcy” to klasyczne kino sensacyjno-szpiegowskie, gdzie pojawiają się klasyczne elementy tego gatunku: strzelaniny, pościgi, podwójni agenci i gra w zaufanie. Czas ucieka, atak ma być biologiczny, a cel do końca pozostaje tajemnicą (chociaż łatwo można się domyślić). Reżyser trafia w czas, ale jednocześnie nie jest taki czarno-biały. Zaskakuje postać imama, który nie jest fanatycznym mordercą, ale osobą próbującą powstrzymać kolejne zamachy. Problem w tym, że pewnym osobom jest to wybitnie nie na rękę.

tozsamosc_zdrajcy2

Zaskakuje tutaj bardzo powściągliwość oraz kameralność w realizacji scen akcji. Apted unika efekciarstwa, pędzącej na złamanie karku kamery z ADHD, a wszystko i tak wygląda bardzo płynnie, dynamicznie, z pulsującą muzyką w tle oraz kilkoma fabularnymi zaskoczeniami. Co równie istotne, całą opowieść ma ręce i nogi, nie obraża też inteligencji widza, co w przypadku tych produkcji zdarza się dość często. Może troszkę zakończenie zahacza o efekciarstwo, ale nie trwa to zbyt długo. Mimo przeskoków z Langley do poczynań Alice, udaje się zachować dobre tempo, intryga wciąga i jest zrealizowana tak, jak powinno się robić.

tozsamosc_zdrajcy3

I to jeszcze jest bardzo dobrze zagrane. Kompletnym zaskoczeniem była dla mnie Noomi Rapace. Może nie imponuje swoją posturą, ale gdy trzeba skopać dupsko, jest nie do zdarcia. Bardzo mocno widać w jej oczach nieufność oraz dręczące ją poczucie winy, mieszające się z determinacją i walką do upadłego. Drugą niespodzianką był dla mnie Orlando Bloom. Aktora uważałem do tej pory za średniego (chyba, ze grał elfa), ale tutaj pokazuje się jako troszkę bezczelny twardziel, rzucający czasem ciętymi one-linerami i wypada w nich świetnie. Z kolei drugi plan zawłaszcza Toni Collette (szefowa MI5), wyglądająca wręcz łudząco podobnie do… Annie Lennox oraz dobrze bawiący się na ekranie John Malkovich z Michaelem Douglasem.

tozsamosc_zdrajcy4

„Tożsamość szpiega” to jedna z dużych niespodzianek tego roku. Może i opowiada historie, jakich kino wałkowało już z tysiąc razy, ale potrafi przestraszyć prawdopodobieństwem takiego ataku. Poza tym jest bardzo porządnie zrealizowane, bez pójścia na łatwiznę oraz prostego podziału na dobrych i złych, co zawsze jest w cenie. Nie mam nic przeciwko sequelowi.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Ant-Man

Takiego superbohatera nie było w kinowym uniwersum Marvela. Poznajcie Scotta Langa – jak na porządnego kolesia, gdy widzimy go po raz pierwszy, wychodzi z więzienia. Trafił tam za włamanie się do komputerów dużej firmy. Teoretycznie wielki sukces, w praktyce 3 lata w pierdlu, rozwód z żoną i brak kontaktu z córką. A z czegoś trzeba płacić alimenty, tylko skąd wziąć kasę, bez pracy, mając taką skazę w CV? W końcu decyduje się na skok i kradnie… kombinezon, który pozwala zmniejszyć się. I tak zaczyna się najtrudniejsze zadanie – Scott z pomocą dr. Hanka Pyma (to on stworzył kombinezon i ustawił skok) ma okraść jego dawną firmę, by nie dopuścić do stworzenia niebezpiecznej broni.

antman1

Tu może pojawić się pytanie, czy Marvel wie, co robi, realizując tak naprawdę komedię kryminalną z superbohaterem w roli głównej. Dodatkowo reżyseruje całość Peyton Reed – reżyser niezbyt lubianych (przynajmniej w Polsce) komedii. Na szczęście, znowu producenci wiedzieli, co robią. Dostajemy rasowy heist movie, który ma nietypową koncepcję i jest tak lekki, że trudno w to czasami uwierzyć. I jest to zrealizowane zgodnie z regułami gatunku: jest przygotowanie, sama akcja i komplikacje, które przybierają zaskakujący obrót. Wyobrażacie sobie, żeby razem w mrówkami obrobić dużą formę z tysiącem zabezpieczeń? I to naprawdę trzyma w napięciu.

antman2

Ale największym atutem tego filmu są sceny, gdzie widzimy świat z perspektywy mrówki. Gdy nagle wszystko jest takie duże, a ty jesteś taki malutki. Co nie znaczy, że jesteś bezsilny, bo zmienić rozmiar możesz niemal w każdej chwili, co zmienia totalnie tempo i rozwój wszelkich starć. Dynamicznie zmontowanych i bardzo wyraźnie sfotografowanych. Dotyczy to zarówno starcia Ant-Mana z Falconem, jak i finałowej bijatyki z głównym złym, gdzie nie zabrakło tutaj miejsca do zdemolowania przestrzeni (z kolejki nie zostało nic). Kameralność tej produkcji też jest wyjątkowym plusem, dzięki czemu łatwiej identyfikować się z bohaterami.

antman3

Niby nie jest nic, czego byśmy nie znali (zarówno jeśli chodzi o Marvela, jak i heist movie), jednak „Ant-Man” jest świetny. To zasługa także grającego główną rolę Paula Rudda. Scott w jego wykonaniu to troszkę nieopierzony i dopiero uczący korzystać się z nowego gadżetu sympatyczny łobuz z zasadami. Przemiana w herosa jest tutaj poprowadzona lekko i bez patosu, pozostając do końca wiarygodną. Wspierany przez dr Pyma (świetny Michael Douglas) oraz jego córkę Hope (Evangeline Lilly będąca tutaj czymś więcej niż tylko wizualnym dodatkiem), próbujących przy okazji naprawić swoje nienajlepsze relacje. Także wspierający drugi plan przezabawny Michael Pena jako wspólnik w napadzie dodaje wiele lekkości. Niestety, zawodzi (znowu) czarny charakter, który jest zły, bo tak. Szkoda, gdyż Corey Stoll to niezły aktor, a tutaj w zasadzie nie ma zbyt wiele do roboty i brakuje charakteru granej przez niego postaci.

antman4

„Ant-Man” okazał się niespodzianką, która była lepsza od drugiej części „Avengersów”. Efekty specjalne znów na wysokim pułapie, gra konwencją heist movie, lekkość i masa humoru działają na plus. Nie brakuje poważnych momentów (tragedia dr Pyma), jednak nie jest to depresyjne kino. Świetna rozrywka na poziomie.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Razem czy osobno?

Owen Little robi wszystko, by się nie dać polubić. Wszystko się zaczęło, odkąd zmarła jego żona. Unika ludzi, bywa złośliwy i nieprzyjemny, także wobec swoich sąsiadów oraz swoich klientów, którym sprzedaje domy. I w zasadzie tak trwałaby cała sytuacja, gdyby nie jego syn. Ponieważ idzie do więzienia, nie ma z kim zostawić swojej córki.

razem_czy_nie1

Dalszy ciąg możecie sobie dopowiedzieć, bo film Roba Reinera niczym nie zaskakuje i nie odkrywa Ameryki. Bo jest to kolejna historia o zgorzkniałym facecie, który okazuje się być kimś innym niż się wydaje. Nawet wtórność nie jest wcale największym problemem, bo takie słodko-gorzkie opowieści można zawsze wybronić (patrz: „Mów mi Vincent”), ale sam humor jest dość prosty i czasami bardzo niskich lotów (pies „tańczący” z pluszowym misiem). Poza tym, wszystkie postacie są dość prosto nakreślone i są mało wyraziste (poza piosenkarką Leą), stając się w zasadzie tylko tłem, niemal zbędną dekoracją dla Owena. Czegoś mi tutaj zabrakło, a wszelkie problemy wydają się tak łatwe do rozwiązania, że głowa mała. Reiner chyba ostatnio zniżył formę.

razem_czy_nie2

Szkoda zarówno Michaela Douglasa (Owen) i Diane Keateon (Leah), którzy radzą sobie naprawdę dobrze, ale stać ich po prostu na więcej. Tylko scenarzysta im nie pozwala rozwinąć skrzydeł. Obejrzeć w zasadzie można, bo to w zasadzie bardzo sympatyczny film. Dla mnie to chyba troszkę za mało.

razem_czy_nie3

6/10

Radosław Ostrowski

Wielki Liberace

Jest rok 1977. Poznajcie Scotta Thornsona – młodego, biseksualnego faceta, który dba o zwierzątka i chciałby zostać weterynarzem. Ale jego dość spokojne życie zmienia się, gdy pojawia się na koncercie ekscentrycznego pianisty Liberace. Tak zaczyna się związek trwający ponad 5 lat.

liberace1

Tym filmem Steven Soderbergh postanowił zacząć współpracę z telewizją po długiej przerwie i wydawałoby się, że zrobił tak naprawdę klasyczne i mało zaskakujące love story. I po części tak jest, bo poza tym, że mamy tak naprawdę dwóch facetów, to tak naprawdę kolejna opowieść o dość trudnym związku. Zaczyna się od pozbycia się poprzednika Scotta. A potem jak w każdym związku – na początku jest pożądanie i pasja, ale potem coś zaczyna siadać, psuć. Pojawiają się pretensje, zazdrość, narkotyki, wreszcie kolejny partner. Ta relacja jest dziwna i pokomplikowana, co Soderbergh bardzo trafnie pokazuje, ale jednocześnie jest to takie angażujące i pełne emocji, że nawet tą banalność treści jestem w stanie wybaczyć. Na pewno wielkie wrażenie robi przepych życia głównego bohatera – na granicy kiczu, wszystko niemal ze złota, fikuśne stroje – trudno wobec czegoś takiego przejść obojętnie. A czemu panowie się rozstali? Swoje zrobił czas, a jednocześnie sam Liberace mający wręcz „midasowy dotyk” i próbujący stworzyć partnera na swoje podobieństwo (operacja plastyczna Scotta i jego dieta) – to się jednak nie może skończyć dobrze. Realizacja jest też dość konwencjonalna, choć jest parę zaskakujących ujęć („zamglony” Scott gadający po pijaku).

Ten film jednak nie zrobiłby takiego wrażenia, gdyby nie genialne główne role. Po pierwsze, Michael Douglas, który przeszedł po prostu samego siebie w roli tytułowej. Liberace jest ekscentrycznym i przyzwyczajonym do bogactwa facetem, ukrywającym swoją orientację seksualną. Na scenie wydaje się sympatycznym, czarującym facetem, jednak to jest tylko maska kryjąca świadomego przemijania faceta. Największym jednak objawieniem był dla mnie Matt Damon, który koncertowo pokazał przemianę wyciszonego i nieśmiałego chłopaka w zmanierowanego geja, zafascynowanego – i zmieniającego się – w swojego idola. Najmocniej widać to w scenach kłótni między nim a Liberace, gdzie wybuchają żale. Poza tym elektryzującym duetem na drugim przebijają się niezawodni Dan Aykroyd (mocno ucharakteryzowany Seymour – menadżer Liberace), Rob Lowe (ironiczny dr Startz) oraz Scott Bakula (Bob Black).

liberace2

Soderbergh niby nie zaskoczył, a nakręcił jeden ze swoich najlepszych filmów w karierze. Mam nadzieję, że jeszcze nas parę razy zaskoczy. Tym razem na małym ekranie.

8/10

Radosław Ostrowski

Last Vegas

Dawno, dawno temu było sobie czterech kumpli. Billy, Paddy, Sam i Archie w latach 50. byli mocno zżytymi kumplami, którzy nawzajem sobie pomagali. I po 58 latach ich losy znów się łączą, bo Billy bierze ślub, więc reszta (poza mrukliwym Paddym) postanawiają zorganizować mu wieczór kawalerski. I to w Las Vegas.

last_vegas1

Komedia z emerytami w rolach głównych reklamowana jako „Kac Vegas” dla oldbojów. Więc czy można się spodziewać bluzgów, dragów i epickich imprez? Impreza jest jedna, ale z dużą armią gości (niestety, 50 Cent się nie załapał). Dragi – co najwyżej lekarstwa. Bluzgi – to kulturalni goście, których szczytem mięsa jest określenie „kutas”. Więc jest bezpiecznie, bardziej elegancko i parę razy można się porządnie pośmiać, ale bez przesady. Może i brakuje tutaj pieprzu, jednak jest to zaskakująco lekka i ciepła komedia o męskiej przyjaźni, która jest ważną wartością, nie zawsze łatwą do utrzymania i pielęgnowania. Tylko tyle i aż tyle.

Być może ten film nie oglądałoby się tak przyjemnie, gdyby nie naprawdę kapitalna obsada na pierwszym planie. Panowie są całkowicie wyluzowani i grają naprawdę z wielka frajdą. Ale czy może być inaczej jak mamy Michaela Douglasa (trochę za bardzo opalony i jedyny nieżonaty Billy), Roberta De Niro (mrukliwy, ale sympatyczny Paddy), Morgana Freemana (imprezujący Archie) i – najlepszego z nich wszystkich – Kevina Kline’a (nieporadny Sam). Razem tworzą mocny koktajl Mołotowa, a jak dołącza do grupy dawno nie widziana Mary Steenburgen (piosenkarka Diana), to już niektórzy trafili do raju.

last_vegas2

Nie jest to jakieś wielkie dzieło, ale i chyba nie o to chodziło. Ma być miło i sympatycznie, a seans naprawdę lekki i przyjemny.

6/10

Radosław Ostrowski