Wonder Woman 1984

Trudno jest zapomnieć naszą wojowniczą Amazonkę Dianę. Nadal pracuje w muzeum Smithsonian, gdzie bada relikty przeszłości. Teraz jednak jest rok 1984, czyli czasy kiczu, abstrakcji oraz rozpędzonego konsumpcjonizmu. Pojawia się też nowe zagrożenie w postaci Donalda Trumpa, eeeee, przepraszam. Chodzi o Maxwella Lorda – medialnego przedsiębiorcę, który tak naprawdę jest bankrutem. Wierzy jednak, że dzięki pewnemu magicznemu kamieniowi znajdującemu się… w muzeum odmieni się jego los. Konsekwencje dla świata mogą być katastrofalne.

Pierwsza „Wonder Woman” była zaskoczeniem oraz światełkiem w tunelu dla Warnera i jego „uniwersum” DC. Kompetentnie zrobiona, z fajnymi scenami akcji (chociaż nadużywająca slow motion), bohaterką zderzoną z nieznaną rzeczywistością oraz… rozczarowującym finałem. Takie starcie z bossem a’la Zack Snyder, gdzie nic nie było widać. Reżyserka Patty Jenkins wyciągnęła wnioski i kontynuacja jest odrobinę lepsza, chociaż ma pewne drobne problemy. To jest nadal film akcji ze sporym budżetem, pędzącą akcją oraz charakterną protagonistką. Tutaj wszystko skupia się wobec szaleństwa, egoizmu połączonego z mocą spełniania każdego życzenia. Haczyk polega na tym, że za to jest pewna cena. Czy warto ją zapłacić? To nie jest łatwe pytanie, które jest pretekstem do rozpierduchy. Bardzo dobrze wyglądającej, z bardzo płynnym montażem oraz inscenizacją na poziomie klasyków. Ogląda się to świetnie, zaś finał (w tym starcie z Cheetah) daje o wiele więcej satysfakcji niż w poprzedniej części. A jak w tle zagra Hans Zimmer, miłosierdzia nie będzie,

Jest troszkę humoru, ale nie na tyle, by stać się Marvelem. „1984” pozostaje bardziej serio pokazując do czego może doprowadzić ślepe dążenie do sukcesu. Jenkins wydaje się pewniej prowadzić historię, chociaż zdarzają się pewne momenty przestoju. Ale w przypadku dwu i półgodzinnego filmu bywa to wręcz wskazane. Niemniej kilka rzeczy mi nie podeszło. Po pierwsze, nie bardzo czuć tu za bardzo klimatu lat 80-tych. Może poza kostiumami czy sporadycznymi piosenkami, ale to jednak za mało. Drugim – nie za dużym minusem – są efekty specjalnie, nie robiące jakiegoś wielkiego szału, lecz nie wybijają ani nie kłują mocno w oczy. Można było jednak nad tym popracować.

Także aktorsko jest tu parę ciekawych rzeczy. Gal Gadot pasuje bardzo do tej postaci i znowu to potwierdza. Obecność postaci granej przez Chrisa Pine’a może wydawać się absurdalna, ale cieszy. Próba odnalezienia się Steve’a w nowych czasach daje troszkę okazji do pośmiania się. Całość jednak kradnie dwoje o wiele bardziej wyrazistych antagonistów z bardziej prostymi motywacjami niż rozwalenie świata. Zaskakuje Kristen Wiig jako bardzo wycofana i nieśmiała Barbara, chcąca być silną, przebojową oraz dostrzeganą przez innych kobietą. Szoł jednak kradnie rozbrajający Pedro Pascal. Jego Maxwell Lord to taki Donald Trump, sprawiający wrażenie człowieka sukcesu i luzaka, ale skrywa się za tym żądny sukcesu karierowicz oraz oszust.

„1984” kontynuuje dobrą passę Warnera oraz świata DC. Reżyserska ręka o wiele sprawniej się porusza po wysokobudżetowym kinie, nie gubiąc przy tym postaci. Niemal wszystko podnosi całość na wyższy poziom, przy okazji dorzucając parę potknięć. Niemniej jak Diana walczy do samego końca, za co należy ją szanować.

7/10

Radosław Ostrowski

Dobry omen

Było już wiele wizji końca świata na ekranie. I zawsze w nich pojawiały się takie elementy jak Antychryst, anioł, diabeł, Armageddon, Szatan, Czterej Jeźdźcy Apokalipsy itp. Jednak to, co postanowił spłodzić Prime Video do spółki z BBC można określić mianem wielkiego szaleństwa. Zdecydowano się przenieść w formie miniserialu powieść Terry’ego Pratchetta i Neila Gaimana, opisującą najbardziej zwariowany koniec świata jaki możecie sobie wyobrazić.

A wszystko zaczęło się od początku świata, czyli… 6 tysięcy lat temu, kiedy to Adam i Ewa opuścili Eden. Wtedy też poznali się po raz pierwszy reprezentanci dwóch stron konfliktu: anioł Azifaral oraz demon Crowley. Ich drogi wielokrotnie się przecinały, ale nigdy nie doszło między nimi do konfrontacji. Nawet zaczęli się przyjaźnić i czasem jeden wyciągał drugiego z tarapatów. Jednak musiało dojść do nieuniknionego: sprowadzenia Antychrysta na ten świat, by ten w wieku 11 lat doprowadził do zagłady, przybędą Czterej Jeźdźcy Apokalipsy i dojdzie do ostatecznej konfrontacji. Tylko, że naszym dwóch kumplom/wrogom jest to wybitnie nie na rękę. Obaj zamierzają obserwować chłopaka po tym, jak zostanie zamieniony z dzieckiem amerykańskiego dyplomaty w małym klasztorze. Syna Diabła ma ściągnąć Crowley, jednak w tym samym czasie przybywa kolejne małżeństwo spodziewające się porodu i to doprowadziło do komplikacji. Z tego powodu Niebo oraz Piekło obserwowało nie tego chłopaka, co trzeba.

Przewodnikiem po tym świecie jest pełniący rolę narratora… Bóg, którego nigdy nie widzimy. Ale za to ma bardzo charyzmatyczny głos Frances McDormand, więc słuch i uwagę ma się od razu. Zaś sam świat jest pokazany w bardzo krzywym zwierciadle, gdzie przedstawiciele obu stron dążą za wszelką cenę do konfrontacji. Panuje też niby biurokracja, choć prawda jest taka, że nikt nie sprawdza danych, zaś poza naszymi bohaterami, reprezentanci Nieba i Piekła słabo się maskują wśród ludzi. Ale twórcom udaje się zbalansować wszystkie wątki: od przyjaźni naszych bohaterów (ich historię poznajemy w połowie odcinka 3) przez dorastającego Adama – tak się zwie Antychryst – i jego paczkę kumpli po jedynego łowcę wiedźm oraz potomkinię autorki trafnych przepowiedni, Agnes Nutter. Wszystko zbalansowane między powagą a zgrywą i absurdem, co jest zasługą świetnego, nieprzewidywalnego scenariusza oraz pewnej reżyserii.

Równie realizacyjnie serial wypada bardzo dobrze: od zabawy montaż (fantastyczne wprowadzenie o początku świata czy opowieść o sztuczce z trzema kartami) przez scenografię oraz kostiumy po bardzo przyzwoite efekty specjalne (chociaż nie wszystko wygląda tak dobrze jakbym chciał). No i samo osadzenie całości w Londynie pozwala na ponabijanie się z tamtejszej kultury i mieszkańców. Ale niejako przy okazji stawiane jest pewne banalne pytanie: co decyduje o naszym losie? Oraz jaki wpływ mają na nas pewne nazwijmy to wpływy Dobra i Zła? Można też potraktować „Dobry omen” jako parodię kina satanistycznego (plan podmiany Antychrysta budzi skojarzenia z „Omenem” z 1976), satyrę na religię czy głupotę dorosłych ludzi.

I jak to jest rewelacyjnie zagrane. I nie brakuje tutaj znanych twarzy czy głosów (poza McDormand mamy m.in. Briana Coxa, Jona Hamma, Mirandę Richardson czy Michaela McKeana), ale tak naprawdę ten serial straciłby ponad ¾ swojej siły, gdyby nie absolutnie genialny, fenomenalny, rewelacyjny, wręcz boski duet w rolach głównych. Czyli Michael Sheen oraz David Tennant – pierwszy jest rozbrajająco uroczy i naiwny w swojej dobroci, drugi z szelmowskim spojrzeniem, lekko zblazowanym sposobem wypowiedzi. Trudno o bardziej niedobrane, a jednocześnie tak idealne połączenie z chemią znajdującą się poza jakąkolwiek skalą.

Na dzisiejsze czasy potrzebny jest zwariowany humor oraz nadzieja, że to nie jest jeszcze koniec świata. „Dobry omen” daje obie te rzeczy, dostarczając także masę frajdy fanom literackiego pierwowzoru oraz brytyjskiego kina/telewizji. Potrzebna dawka pozytywnej energii, oj bardzo potrzebna.

8,5/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Nieśmiertelny

Oglądając sobie “The Old Guard” przypomniałem sobie o pewnym klasyku z lat 80., który też opowiadał o ludziach żyjących dużo dłużej od zwykłych śmiertelników. Taki jak choćby Connor MacLeod – XVI-wieczny goral ze Szkocji, który przeżył swoją śmierć podczas walki. Mieszkańcy jego rodzinnej wioski nie wierzyli swoim oczom i podejrzewali mężczyznę o układy z Szatanem. Wygnany poznaje egipskiego nieśmiertelnego, Juan Ramirez, który staje się jego mentorem i przygotowuje do ostatecznego celu: Zgromadzenia, gdzie ma dojść do walki nieśmiertelnych, jaką wygrać może tylko jeden. Przeciwnikiem jest niejaki Krugan, próbujący powalić MacLeoda już w XVI wieku.

Russell Mulcahy opowiada pozornie prostą historię o człowieku, dla którego wieczne życie staje się niby darem, lecz tak naprawdę udręką. Narracja jest prowadzona dwutorowo, gdzie poznajemy bohatera współcześnie w Nowym Jorku, jak i w przeszłości, co bardzo mnie zaskoczyło. Przejścia między tymi liniami toczą się niemal płynnie. Ale przeszłość to nie tylko szkocka wioska oraz samotnia, ale też dwa drobne epizody: XVIII-wieczna Francja (pojedynek ze szlachcicem, gdzie nasz bohater jest pijany) oraz czas II wojny światowej, kiedy zostaje uratowana przyszła współpracownica MacLeoda. Informacje dostajemy powoli, a mimo przeskoków czasowych wszystko jest przedstawione jest klarownie. Co jeszcze bardziej mnie zadziwiło to fakt, że ta historia potrafi zaangażować i ma kilka chwytających za serce momentów jak umieranie ukochanej Connora czy pojedynek Ramireza z Kurganem.

Reżyser prowadzi swoją historię bardzo pewnie oraz – co jest dużą zaletą – wygląda to świetnie. Wiele scen jest kręconych pod specyficznymi kątami, sceny akcji są ekscytujące oraz fantastyczną choreografię. A wszystko jest widoczne oraz klarowne, bez zbędnego efekciarstwa czy szybkiego montażu. To wszystko jeszcze podkręca fenomenalna muzyka Michaela Kamena oraz piosenki grupy Queen. Plus absolutnie zapadające w pamięć role Christophera Lamberta (Connor), charyzmatycznego jak zawsze Seana Connery’ego (Ramirez) oraz znakomitego Clancy’ego Browna (demoniczny Krugan). Czego chcieć więcej?

8/10

Radosław Ostrowski

Labirynt

Sarah jest nastolatką, która żyje w świecie baśni i fantazji. W tym sensie, że czyta wiele takich książek oraz ma masę zabawek – mentalnie jakby nadal była dzieckiem. Rodzice proszą ją o opiekę nad dużo młodszym bratem, a oni wyjdą na miasto. Problem w tym, że płacz Toby’ego doprowadza dziewczynę do szału, przez co dzieciak zostaje – za pomocą jej słów –  zabrany przez Króla Goblinów i trafia do jego zamku. By go odzyskać Sarah ma 13 godzin, by przebić się do zamku przez labirynt.

labirynt (1986)1

Dla wielu widzów Jim Henson to przede wszystkim twórca kultowych Muppetów, ale w swoim dorobku ma dwa filmy fabularne w klimacie fantasy. Obydwa w dniu premiery nie zostały zbyt ciepło odebrane, ale osiągnęły status dzieł kultowych. “Labirynt” nie jest aż tak mroczny jak “Ciemny kryształ”, ale nie pozbawiony elementów grozy. Pod płaszczykiem fantastyki ukrywa się historia o dojrzewaniu oraz końcu dzieciństwa. Tytułowy labirynt to miejsce bardzo zaplątane, gdzie nic nie jest tym, co się wydaje. Niepozbawionym pułapek, gdzie nie każdemu można zaufać, nic nie jest fair (jak życie), gdzie każdy błąd może wiele kosztować. Dlatego lepiej mieć u swoim boku przyjaciół, choć poznanie ich nie zawsze jest łatwe. Sama opowieść jest klasyczna, schematyczna i raczej nie zaskakująca, lecz nie dlatego robi ona takie wrażenie.

labirynt(1986)2

Henson przykuwa uwagę stroną plastyczną, co było także mocną stroną poprzedniego filmu. Dużo jest tutaj efektów praktycznych, masa kukiełek (w jednej scenie jest ich nawet 50) oraz bardzo imponująca scenografia. Dużo jest tutaj pomysłowych rzeczy (dwie gadające kołatki, bagno ze specyficznym zapachem), zabaw perspektywą (finałowa konfrontacja w pomieszczeniu pełnym schodów w różnych miejscach) oraz zaskakująco dużo humoru. Jakby tego było mało, jest kilka scenek musicalowych z kilkoma chwytliwymi piosenkami. I tutaj słychać, że jest to produkcja z lat 80., ale nie zestarzały się mocno. Ale “Labirynt” nie porwał mnie tak bardzo jak “Ciemny kryształ”, nie zaangażowałem się. Mimo pewnej realizacji oraz balans między humorem a dramatem czy bardzo dobrego aktorstwa. Zarówno młodziutka Jennifer Connelly (Sarah), jak i magnetyzujący David Bowie (król goblinów) są fantastyczni, dodając wiele charakteru do tego filmu. Tak jak wiele postaci drugoplanowych w rodzaju krasnoluda Hoggle, waleczny pies sir Didymus czy przypominający yeti Ludo.

labirynt(1986)3

“Labirynt” ma w sobie wiele uroku oraz tworzy specyficzne kino fantasy. Nie brakuje mroku, humoru (za scenariusz odpowiadał Terry Jones z Latającego cyrku Monty Pythona) oraz refleksji. Przejście z czasu dzieciństwa do dorosłości jest trafnie pokazane, chociaż zakończenie może wielu zmylić. Mimo wad ma wiele uroku.

7/10

Radosław Ostrowski

Conan Barbarzyńca

Lata 80. to okres pełen kina fantasy. Chociaż większość filmów z tego gatunku nie przyniosła oczekiwanych profitów w dniu premiery, dopiero z czasem otrzymując należną im estymę. Wyjątkiem od tej reguły był “Conan Barbarzyńca” z 1982 roku. Film Johna Miliusa idzie w zupełnie innym kierunku niż by fani gatunku się spodziewali. Nie uprzedzajmy jednak faktów.

Conana z Cymerii poznajemy jako dziecko, będące powoli przygotowywane do roli wojownika oraz kowala. Jednak los ma wobec niego zupełnie inne plany, a jego rodzina I pobratymcy zostają zamordowani przez grupę kultystów. Dowodzi nimi tajemniczy Thulsa Doom, zaś ich znakiem rozpoznawczym są dwa węże splecione w przeciwnych kierunkach. Chłopak zostaje sprzedany do niewoli, a następnie pełni role gladiatora. W końcu zostaje wolnym człowiekiem, a jedyne co mu zostaje to zemsta. Ale czy będzie w stanie jej dokonać?

conan1

Pierwsze, co tutaj zwraca uwagę to przyziemna wizja świata. Jeśli szukacie widowiskowych efektów specjalnych, imponującej scenografii oraz rozmachu godnej produkcji za kupę kasy, przemyślcie decyzję co do seansu. Bo nie ma tutaj fajerwerków, a historia toczy się spokojnie, bez zbędnego przyspieszania. Dialogów też nie ma tutaj zbyt wiele, co jak na produkcję dużego studia jest zadziwiające, mimo obecności narracji z offu. Reżyser woli opowiadać historię za pomocą obrazu, długich scen oraz epickiej muzyki Basila Poledourisa zamiast wykładać wszystko kawa na ławę. I to podejście bardzo szanuję, tak samo jak zbudowanie wiarygodnego świata. Ni to starożytnego, ni to średniowiecznego, ale pociągającego.

conan3

Wizualnie imponuje tutaj zarówno spójna strona wizualna, jak i scenografia. Wszystkie te budowle oraz szczegółowe kostiumy dodają realizmu dla tego tytułu. Tak jak też bardzo surowo pokazane sceny akcji. Tutaj pojedynki są szybkie, bez popisywania się umiejętnościami szermierczymi. Krwawo, brutalnie, bez patyczkowania i z kilkoma mocnymi zakrętami fabularnymi. Więcej wam nie zdradzę, bo trzeba się samemu przekonać. Ale wielu może się odbić wolnym tempem czy miejscami skrótową narracją. Dla mnie największą wadą jest finałowa konfrontacja między Conanem a Doomem, która wydawała mi się taka sobie i troszkę psuła klimat tego filmu.

conan2

Reżyserowi udało się zbudować świetne postacie, mimo nie korzystania z ekspozycji. Najlepiej zarysowany jest Conan – wyjątkowo małomówny, silnie zbudowany oraz motywowany przez zemstę. Te cechy pasowały do Arnolda Schwarzenneggera, który wykorzystał swoją szansę i dzięki temu stworzył swoją pierwszą ikoniczną postać. Równie wyrazisty jest antagonista, ale czy może być inaczej, jeśli masz przed sobą głos samego Dartha Vadera? James Earl Jones jako Doom magnetyzuje w każdej scenie, choć nie pojawia się zbyt często. Drugi plan też jest bardzo interesujący z kradnącym film Mako w roli lekko złośliwego czarnoksiężnika Akiro.

conan4

Jestem zadziwiony jak dobrze trzyma się pierwsze filmowe spotkanie z Conanem. Jest to kino skromne jak na fantasy, bardzo brudne, krwawe i czasami dziwne. Ale to od tego filmu wystrzeliła na poważnie kariera Arnolda jako aktora. Reszta jest historią i szkoda, że sequel rozczarował.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Krull

Co by było, gdyby udało się połączyć ze sobą fantasy z SF? Tylko, że taka sklejka, gdzie mamy rycerzy z mieczami oraz wojowników z bronią laserową brzmi dość idiotycznie. I zapowiada coś niespójnego,bo jak ci pierwsi mają pokonać tych drugich? W otwartej konfrontacji nie mają żadnych szans, a lepsza technologia daje wielką przewagę. Jednak w 1983 roku pewien szaleniec postanowił połączyć sprzeczne gatunki, ale to nie wystarczyło na zarobienie kasy. Po kolei.

Tytułowy Krull to planeta, gdzie żyją dwa zwaśnione królestwa. Decydują się jednak zjednoczyć, bo nic tak nie łączy, jak wspólny wróg. Jest nim niejaka Bestia (bardzo oryginalna nazwa na antagonistę), będąca… ruchomą planetą w kształcie gory oraz mogąca wyglądać jak jej się żywnie podoba. Wspierają ją paskudnie wyglądający Zabójcy, którzy są jak szturmowcy z “Gwiezdnych wojen”, ale strzelają o wiele lepiej. Przymierze – zgodnie z pradawnymi proroctwami – ma zapewnić ślub dzieci dwóch królestw, lecz ceremonia zaślubin została przerwana przez atak Zabójców. Cała rzeźnię przeżył tylko pan młody Colwyn. Mężczyzna razem z przybyłym mędrcem wyrusza odbić swoją przyszłą żonę, ale droga nie jest łatwa.

krull1

Film nakręcił Peter Yates, który był znany jako twórca sensacyjnego “Bullitta” z pamiętną sceną pościgu samochodowego. Zdecydował się na realizację tego filmu, by wyjść poza ramę specjalisty od pościgów samochodowych i thrillerów. Ale efekt jest tylko połowiczny, bo największą wadą tego filmu jest scenariusz. Historia jest bardzo klasyczna i przypomina quest z gry RPG: odzyskać swoją ukochaną, znajdź magiczny przedmiot, zbierz drużynę, pokonaj wroga. Samo w sobie nie jest złe I jest pare fajnych dialogów, dodających odrobinkę humoru. Ale sama konfrontacja rycerzy z futurystycznymi żołnierzami mającymi lasery nie wywołuje napięcia, a droga do wykonania głównego zadania nie ma niczego ekscytującego. Nie ma tutaj fajnych pomysłów inscenizacyjnych, choć jest kilka ciekawych konceptów tego świata (ogniste konie zasuwające bardzo szybko czy cyklopi, który znają kiedy oraz jak umrą). Sami bohaterowie są jednak jednowymiarowi i schematyczni: młody, odważny wojownik, grupa zbiegów, mag-pierdoła, mędrzec oraz niewinna księżniczka. Ciężko w to wejść, zaś punkt wyjścia potwierdza pewną niedorzeczność. Bo jak tu pokonać przeciwnika lepiej uzbrojonego, ale także mogącego wszędzie się przemieszczać i zmieniając wygląd? No właśnie.

krull2

Muszę przyznać, że realizacyjnie jest o wiele lepiej niż ze scenariuszem. Świat jest bardzo różnorodny i dobrze wygląda, w tle gra absolutnie genialna muzyka Jamesa Hornera, która zapowiada wielką przygodę, a zdjęcia dają ten oddech kina przygodowego. Na osobne wyróżnienie zasługuje scenografia, ze wskazaniem na Czarną Twierdzę. Jej kolejne komnaty oraz pomieszczenia przypominają wręcz surrealistyczne obrazy i wyglądają bardzo oryginalnie. A efekty specjalne są nierówne. Niektóre dobrze się starzeją (pomniejszone modele czy sceny w siedzibie Pajęczej Wdowy), o tyle widać ujęcia z użyciem tzw. blue screena, kłując mocno w oczy.

krull3

Choć nie ma tutaj zbyt wiele do zagrania, aktorzy dają z siebie wszystko. Najlepiej wypada tutaj jedyny Amerykanin w obsadzie – Ken Marshall. Trudno odmówić jego Colvynowi charyzmy, naturalności oraz zwinności w scenach akcji. Świetnie się go ogląda i ma w sobie coś z bohaterów kina przygodowego z lat 30. Na drugim planie mamy kilka znanych twarzy jak Freddie Jones (mędrzec Yhyr), Alun Armstrong (Torquil, szef bandy) czy stawiających pierwsze kroki na ekranie Liam Neeson oraz Robbie Coltrane.

To jest jedno z dziwniejszych doświadczeń ekranowych oraz przykład filmu, który mógłby powstać tylko w latach 80. “Krull” jest hybrydą fantasy z SF, która powinna się potknąć na własnych nogach. Wygląda i brzmi świetnie, ale sama historia jest bardzo nudna, rozczarowująca oraz pozbawiona nawet odrobiny ekscytacji. Jeśli zechcecie obejrzeć ten film, nie oczekujcie zbyt wiele, a chcąc poznać inne oblicze Yatesa, lepiej sięgnijcie po zrealizowanego w tym samym roku “Garderobianego”.

6/10

Radosław Ostrowski

Król Artur – wersja reżyserska

Było już tyle wersji opowieści o królu Arturze, że można się w tym pogubić. Ostatnio mieliśmy króla od Guya Ritchie, gdzie był on ulicznym cwaniaczkiem i alfonsem. Ale była wcześniej w tym samym wieku inna próba opowiedzenia „prawdziwej historii” mitycznego władcy Brytanii. Czy jednak reżyser Antoine Fuqua, opromieniony sukcesem „Dnia próby” podołał zadaniu.

krol artur1

Akcja filmu z 2004 roku toczy się w połowie V wieku n.e. Artur jest dowódcą oddziału wojskowego, składającego się z potomków dzielnych Sarmatów. Ci dzielny wojownicy służą Imperium Rzymskiemu na 15 lat i po wykonaniu swoich zadań wracają do domów. Tym razem ekipa pod wodzą Artura, gdzie mamy m.in. Lancelota, Tristana i Galahada dostaje swoje ostatnie zadanie. Muszą przywieźć z północy kraju (poza Murem Hadriana) rzymską rodzinę, której syn jest ulubieńcem samego papieża. Problemem jednak jest to, że jest to teren Piktów, zaś od morza zbliżają się niebezpieczni Saksowie. Więc nie wszyscy mogą przeżyć całą wyprawę.

krol artur4

Sama historia brzmi bardzo znajomo i zawiera pewne elementy klasycznych mitów. Jednak są one bardzo zmodyfikowane, przez co nie ma silnego deja vu. Merlin jest tutaj władcą Piktów, Ginewra pojawiająca się w połowie też pochodzi z tego plemienia, wojownicy Artura są nazywani Rycerzami, a wszystko toczy się pod koniec istnienia Imperium Romanum. A i sama historia Artura jest mocno zmodyfikowana i to nawet nieźle wypada. Więc nie można tego filmu nazwać w żadnym wypadku prawdziwą historią. O samym Arturze w historycznych źródłach nie ma zbyt wiele, więc elementy fikcji muszą się pojawić. I nie mam z tym problemów, ale to nie jest najgorsze.

krol artur2

Sama historia jest zwyczajnie nudna oraz przewidywalna. Mamy tu masę znajomych wątków jak nieliczna grupa walcząca z przeważającymi siłami wroga, wojowniczka zakochana w osobie uwalniającej ją, silna więź między członkami grupy i zderzenie wyobrażeń z rzeczywistością. Dodatkowo mamy wplecione zderzenie chrześcijaństwa z pogaństwem oraz pokazanie do czego są zdolni ludzie w imię Boga. Tylko, że to kompletnie mnie nie angażowało, zaś dialogi dotyczące wolności, wolnej woli i tego typu rzeczy jeszcze bardziej drażniły moje uszy.

krol artur3

Może realizacyjnie jest lepiej? No nie do końca. Same sceny batalistyczne są zmontowane z szybkimi cięciami, przez co wydają się bardzo chaotyczne. Wyjątkiem od tej reguły jest świetnie trzymająca w napięciu potyczka na zamrożonym jeziorze. Mogą się podobać zdjęcia oraz realistyczne (ale tylko w wersji reżyserskiej) momenty akcji z brudem i sporą ilością krwi. Ten element realizmu może być pewną zaletą, jednak nie podnosi poziomu filmu wysoko.

A i aktorzy nie mają tutaj zbyt wiele do zagrania, przez co w większości wydają się nudnym tłem. Taki jest choćby Clive Owen jako Artur, będący esencją nijakości oraz braku własnego charakteru. Z tego grona najbardziej wybija się zadziorny Ray Winstone (Borg), będący antagonistą Stellan Skarsgard jako Cedryk oraz Keira Knightley, pokazująca tutaj spory potencjał na heroinę kina akcji. Reszta znanych dziś twarzy jak Joel Edgerton, Hugh Dancy czy Mads Mikkelsen nie zostaje w całości wykorzystana.

Ta niby realistyczna wersja opowieści o królu Arturze to przeciętne kino przygodowo-historyczne, które chciałoby być drugim „Braveheart” sklejonym z elementami fantasy. Pozbawione własnego charakteru i za bardzo czerpiące ze znajomych schematów, przez co zwyczajnie nudzi. I nawet realizacja nie jest w stanie tego ukryć.

5,5/10

Radosław Ostrowski

Pogromca smoków

Były kiedyś czasy, kiedy ludzie wierzyli w wielu bogów, krążyła po świecie magia, zaś chrześcijaństwo dopiero zaczynało przybierać na sile. No i były też smoki, które tworzyli potężni magowie. Ten posiadacz łusek oraz zionący ogniem działa na terenie królestwa Urlandu, chociaż na innych zasadach. Otóż bestia bierze sobie dziewicę podczas każdego przesilenia w zamian za zostawienie królestwa w spokoju. Jednak sami mieszkańcy wyruszają w poszukiwanie maga, co mógłby zabić smoka. I znajdują go w postaci mędrca Ulricha oraz jego ucznia, Galena.

dragonslayer1

Debiutancki film scenarzysty Matthew Robbinsa powstała w czasie wielkiego boomu na kino fantasy. Wyprodukowany przez Disneya i dystrybuowany przez Paramount jest zaskakująco mroczny i bardziej poważny w tonie. Sama historia wydaje się banalna, ale reżyser uważnie prowadzi narrację, skupiając się na budowaniu świata. A jest to świat z pogranicza baśni i fantastyki, gdzie pogańskie elementy (magia, smoki, czarnoksiężnicy) zderzeni są ze światem chrześcijańskim, powoli przejmującym kontrolę. Gdzie ludzie wierzą, że dzięki poświęceniu nielicznych można uratować całe królestwo (wybór dokonywany jest przez losowanie), co mrozi krew w żyłach. Samo budowanie tego świata, mimo wykorzystania znajomych elementów (losowanie oraz cała zabawa ze smokiem przypomina mi mit o Minotaurze) to najmocniejszy punkt tego filmu.

dragonslayer2

Tak samo pozytywnie zaskakuje wykonanie. Praca scenografów i kostiumologów prezentuje się nadal dobrze, tworząc bardzo surowy, miejscami mroczny klimat. Potęguje to jeszcze bardziej praca kamery, choć niepozbawiona pewnej plastyczności. Wygląda to bardzo ładnie w obrazu, zaś w tle gra bardzo agresywna, eksperymentalna muzyka. Ale jeszcze bardziej zaskakuje obecność krwi (śladowa, ale jednak) oraz golizny, czego po Disneyu raczej się nie spodziewano. Jeśli coś postarzało się, to jedynie sam wygląd smoka, a efekt poruszania (kukiełka) trzyma się naprawdę nieźle. Tak samo jak efekty specjalne, głównie optyczne. Budowanie napięcia za pomocą oszczędnego pokazywania części jego ciała we fragmentach. Dopiero w ostatecznej konfrontacji widać bestię w całości, choć sam wygląd twarzy nie jest zbyt szczegółowy.

dragonslayer3

Aktorsko całość prezentuje się dobrze, choć nie ma tutaj żadnych znanych twarzy. Najlepiej z całego grona prezentuje się Ralph Richardson jako mag Ulrich, choć pojawia się tylko na początku i końcu. Ale nawet wtedy przebija się z tej postaci mądrość, opanowanie i charyzma. Protagonistą jest tutaj Galen, grany przez Peter MacNicola, który tutaj jest jeszcze na początku drogi jako mag. Budzi sympatię, choć przez większość czasu jest bardzo wycofany i zbyt pewny siebie. Nie można odmówić mu odwagi i sprytu, mimo braku doświadczenia.

Troszkę szkoda, że film Robbinsa dzisiaj wydaje się troszkę zapomniany. Bardzo mroczny, brudny, niepokojący, a jednocześnie pokazujący przemijanie starego świata na rzecz nowego (dosadnie pokazuje to zakończenie). Niemniej warto odszukać tej perełki w gatunku fantasy z czasów przed „Władcy Pierścieni”.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Locke & Key – seria 1

Key House to opuszczona rezydencja w miasteczku Matheson, stan Massachussetts. A jej właścicielami była rodzina Locke’ów, jednak głowa rodziny – Rendell, przeniósł się do Seattle. Jednak familia zmuszona została do powrotu, a wszystko z powodu zabójstwa ojca. Matka i troje dzieci (Tyler, Kinsey, Bode) wracają do miasteczka, próbując się na nowo zaadaptować oraz przejść przez traumę. Na miejscu najmłodszy z dzieci – Bode – odkrywa pewien klucz, która ma niezwykłe właściwości. Jest ich więcej, ale komuś jeszcze bardzo na nich zależy. I nie jest to dobra postać.

locke & key1-1

Netflix coraz bardziej taśmowo zaczyna realizować swoje produkcje, a wyłowienie czegoś interesującego staje się coraz trudniejsze. Tym razem postanowiono przenieść na ekran komiks autorstwa Joe Hilla i Gabriela Rodrigueza, czyli pomieszać horror, kino młodzieżowe oraz fantasy. Nie spodziewajcie się krwi, makabry, bluzgów oraz wszelkiej brutalności. Nie oznacza to jednak, że poczucie zagrożenia, napięcia oraz aury tajemnicy tu nie ma. Zwłaszcza to ostatnie budowane jest niemal cały czas do samego końca. Jakie jeszcze tajemnice skrywa ten dom? I co potrafią te niezwykłe klucze? Oraz czemu ojciec w ogóle o nich nie wspominał? Jest tutaj dużo do odkrywania, a klimat przypominający powieści Kinga zmieszanego z Gaimanem robi tutaj robotę.

locke & key1-3

Sama historia próbuje (i w większości czasu robi to skutecznie) balansować między odkrywaniem kolejnych tajemnic, adaptowaniem się rodziny do nowego otoczenia (szkoła, odnowienie domu) oraz mierzeniem się z traumą. Kolejne klucze oraz umiejętności intrygują, dając spore pole dla scenografów i twórców efektów specjalnych (sceny, gdy wchodzimy do głowy są niesamowite, pomagając w opisaniu charakteru postaci). Z drugiej jednak nie wszystkie są wykorzystane poza jednym odcinkiem (klucz do pozytywki) i można było troszkę bardziej zaszaleć w tym temacie. Relacje dzieciaków, zwłaszcza starszych, z rówieśnikami są poprowadzone naprawdę nieźle i niepozbawione są nawet odrobinki humoru (Kinsey z grupą Saviniego, będącą freakami na punkcie horroru) z domieszką romansu. Na szczęście nie jest to przesłodzone i stanowi zgrabną odskocznię od mroczniejszych momentów. Jeszcze do tego dostajemy retrospekcje, przypominające zdarzenia zarówno przed cała tragedią, jak i w samym jej momencie, co samo w sobie jest straszne.

locke & key1-4

A to wszystko jest bardzo wyważone, bez przesadzania w jedną czy drugą stronę. Ta baśniowość jeszcze wspiera przepiękna muzyka, z bardzo chętnie wykorzystywanymi fletami oraz harfą. Nie brakuje tutaj momentów budzących przerażenie (każde wejście antagonistki Dodge, scena ataku cieni czy ponowne wkroczenie zabójcy ojca), jednocześnie zachowując świetne tempo. Do tego jest to bardzo dobrze zagrane przez mniej znane i ograne twarze, co pomaga skupić się na opowieści.

locke & key1-2

Nie jest to może aż tak mroczne i łapiące za gardło jak „Nawiedzony dom na wzgórzu”, zaś ostatnie odcinki zrobione przez Vincenzo Natali (głównie przewidywalne zakończenie) wywołują niedosyt. Niemniej „Locke & Key” jako serial z tajemnicą i mieszanką przygody, horroru z dramatem obyczajowym potrafi dostarczyć masę frajdy. Czekam na ciąg dalszy, który nastąpi.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Zabijam gigantów

Odkąd poznajemy Barbarę wiemy, że coś z nią jest nie tak. I nie chodzi nawet o to, że nosi królicze uszy, ma okulary oraz jeździ rowerkiem. To samotna dziewczyna, troszkę wywyższająca się od innych i żyjąca w bardzo swoim świecie. Tam jest wojowniczką, która walczy z gigantami ze swoim potężnym młotem. Jej dość wariackie życie zmienia się w momencie, kiedy do szkoły trafia nowa dziewczyna z Anglii o ślicznym imieniu Sophia.

zabijam gigantow1

Sam tytuł świadczyłby o tym, że mamy do czynienia z kinem fantasy. Tak jak sam plakat, jednak to zmyłka. Film Andersa Waltera bardzo skupia się na trudnej relacji Barbary z całym światem. Jej fiksacji na punkcie gigantów, które widzi tylko ona. Brakuje jej przyjaciół, relacja z rodzeństwem w zasadzie nie istnieje. Widać, że coś siedzi w jej głowie, zachowuje się dość dziwacznie i ona jest tego w pełni świadoma. Wszyscy próbują ją jakoś rozgryźć, ale dziewucha musi sama dojść i skonfrontować się. Z tym, co symbolizują te giganty, wałęsające się po lesie. I właśnie z tym mam pewien problem. Kiedy zostają odkryte karty, okazuje się, że film mocno przypomina „Siedem minut po północy”. Też mamy podobny temat, czyli zderzenie z umieraniem matki. Matki, która poza jedną sceną jest praktycznie nieobecna. Jakby zupełnie została wyparta z pamięci, będąca tematem tabu (podczas rozmowy z Sophie to słowo zostaje zagłuszone). Podoba mi się kierunek oraz powolne odkrywanie całej układanki. Troszkę przeszkadzały za to zbyt znajome wątki poboczne jak dziewczyna gnębiąca Barbarę, próbująca do niej dotrzeć pani psychiatra (solidna Zoe Saldana). Jej rozmowy z nią mają w sobie – z powodu reakcji dziecka – coś w rodzaju konfrontacji, której wyniku trudno przewidzieć.

zabijam gigantow2

Najbardziej działała na mnie relacja Barbary z Sophią, która jest budowana stopniowo. I nawet pomimo dziwactw naszej bohaterki udaje zbudować się więź. Chociaż jest ona wystawiona na bardzo ciężką próbę i dodaje pewnego dramatyzmu. Równie dobrze wyszły te sceny z samymi gigantami oraz innymi monstrami, zaś ich kameralny charakter nie kłóci się z resztą filmu. To nie jest duży blockbuster i chodzi tu o coś zupełnie innego, ale finałowe starcie (za krótkie dla mnie) robi dobre wrażenie.

zabijam gigantow3

Choć grające główne role Madison Wolfe (Barbara) i Sydney Wade (Sophie) są absolutnie świetne, a do realizacji ciężko mi się przyczepić, „Zabijam gigantów” mnie nie porwało. Czegoś tutaj zabrakło, by poruszyć, choć wydaje się mieć wszystko, co trzeba. Niemniej jest to bardzo intrygujący kawałek kina.

6,5/10

Radosław Ostrowski